czwartek, 30 lipca 2015

Oaza 2015

Znów mam ten problem jak zawsze, kiedy chcę napisać "relację" z jakiegoś fajnego wyjazdu. Dzieje się wówczas bowiem zwykle dużo ciekawych rzeczy. Tradycyjnie więc wpis będzie bardzo subiektywny, choć chciałbym się skupić niekoniecznie na wydarzeniach najważniejszych z punktu widzenia całej oazy, żeby uniknąć "suchej opisówki"...

Od razu przejdę więc do czwartego dnia oazy, kiedy doznałem małego cudu za wstawiennictwem... zaraz napiszę kogo. Poszedłem wtedy z kolegą na poobiedni, męski spacer po Łososinie Górnej. W pewnym momencie odkręcił mi się joystick, za pomocą którego steruję wózkiem. Stało się to w momencie, gdy byłem mocno rozpędzony. Na szczęście sterownik upadł w taki sposób, że jeszcze przez chwilę miałem kontrolę nad wózkiem i udało mi się bezpiecznie zatrzymać w widocznym miejscu. Kolega pobiegł po pomoc techniczną, a ja w tym momencie uświadomiłem sobie, że przez cały ten czas na oparciu wózka wisiało mi małe zdjęcie papieża Franciszka, który najwyraźniej bardzo mi pomógł (a którego to portret woziłem z resztą za karę, ale to inna sprawa). Gdy tam tak stałem przez paręnaście minut, budziłem wśród mieszkańców niemałe zdziwienie; aż czułem się jak gwiazda, kiedy bawiliśmy się w takie małe, niedzielne "akuku" przez liście winogrona. W końcu niecodziennie widzi się przed swoimi oknami specyficznie i wręcz podejrzanie, jak wykazywałem kilka wpisów wcześniej, wyglądającego gościa na wózku, siedzącego luzacko w lipcowym słońcu - z wizerunkiem Głowy Kościoła nad swoją własną głową. Ludzie myśleli może, że prorok jaki nawiedził Łososinę. Niestety, prorok ze mnie kiepski, a tamci mieszkańcy na podobne zjawisko nadprzyrodzone muszą poczekać co najmniej rok.

Jednym z ważniejszych dni na oazie był ten, w którym odbyliśmy wycieczkę do Zakopanego i Ludźmierza. Choć dzień był gorący i męczący - było warto. Po raz pierwszy, pewnie nie tylko ja z resztą, zobaczyłem Dolinę Chochołowską. Tam też odbyłem swoją najpiękniejszą w życiu toaletę w plenerze - coś pięknego (oczywiście wszystko w zgodzie z duchem ostatniej encykliki wspomnianego już papieża Franciszka nt. ekologii i szacunku dla płaczącej Matki-Ziemi). A piszę o tym, bo o toaletach w plenerze mógłbym wydać przewodnik. I pewnie kiedyś wydam, bo gdy zegar w brzuchu pika - tam potrzeba przewodnika...

Była to też najdalsza moja podróż w życiu w samych tylko skarpetach na stopach. Trudno pamiętać o butach, kiedy budzą ludzi o 4.50 i trzeba się streszczać do autokaru. Z resztą w jednej z oazowych piosenek śpiewano: "...nie warto na drogę tę sandałów i płaszcza zabierać". No to nie zabrałem. Poza tym, boso też czasem trzeba pochodzić.

Ciekawą rzecz zaobserwowałem także w autokarze. Gdy prawie wszyscy spali w trakcie podróży, głowy kiwały się i spadały jadącym na wszystkie strony, co najmniej jakby chorowali na coś takiego, na co ja mam okazję. Bardzo komicznie wygląda walka z grawitacją kilkudziesięciu głów na raz. Niemniej, jest to dobry sposób na podryw. Wystarczy po prostu zająć miejsce przy odpowiedniej osobie i wytrwale czekać, aż zaśnie; jest duża szansa, że sporą część podróży spędzi z głową na ramieniu sąsiada/ki. Pomóc tu może także znajomość trasy, no bo jeśli na przykład wiemy, że posiada ona więcej zakrętów w lewo, niż w prawo - to lepiej jest zająć miejsce po prawej stronie i na odwrót. Rendez vous wtedy gotowe...

Dzień później mieliśmy jeszcze jedną wycieczkę - tym razem do Muszyny i... Limanowej, choć miało to wyglądać trochę inaczej. Grunt, że były dobre lody. Ponadto zobaczyłem tam też niezwykły, nowoczesny, futurystyczny wręcz podjaździk. Otóż nie zaczynał/kończył on się na poziomie jezdni, jak to zwykle bywa, a na... pierwszym schodku. 
Mówiąc szczerze, osobiście uważam, że taki podjazd to genialny pomysł. Ja też bowiem nie jestem zwolennikiem dawania tym niepełnosprytnym pod nos wszystkiego, o czym marzą. Uważam, że należy ich aktywizować, a nie rozbestwiać; dawać "wędkę", a nie "rybę". Tamta rampa to idealny przykład, wzór. Chcesz tam wjechać? Naucz się chodzić! Oby więcej takich podjazdów, a Polska wreszcie stanie na nogi!

Pod koniec oazy z kolei, w kameralnej atmosferze, doszło do historycznego wydarzenia. Siłowałem się na rękę z chorym na właściwie to samo co ja, Januszem. Po jego stronie przemawiała większa masa i doświadczenie, po mojej - wola walki i wiara w sukces. Niestety, szybko przegrałem pierwszą potyczkę, a następnie rewanż. Pojedynek Gigantów zakończył się moją sromotną porażką i jeszcze przyjdzie mi poczekać na awans do Ligi Mistrzów Siłowania Się na Rękę Osób z Zanikiem Mięśni...

Co do samej oazy - jak zwykle atmosferę tworzyli tam świetni ludzie. Pisałem o tym po każdej oazie i trochę nie chcę się powtarzać. To właśnie ludzie też nauczyli mnie tam po raz kolejny, że nie warto nikogo oceniać ani po kilku, ani po kilkunastu dniach wspólnego pobytu. Osoby, które przez cały turnus wydawały się mieć takie i takie cechy - pod koniec pobytu przechodziły jakby metamorfozę i przechodziłyby może kolejne, gdyby oaza trwała dłużej. Dobrze jest zobaczyć, jak bardzo się człowiek w prosty sposób może pomylić; to uczy pokory.

Na koniec wpisu, tradycyjnie już - szczególne podziękowania: dla Krystiana, za cierpliwość i umiejętne dzielenie czasu pomiędzy opieką nade mną i czasem kilka razy dziennie medyczną pomoc innym potrzebującym; Pawłowi - również za cierpliwość podczas opieki oraz pokorę w tym nowym, hardcorowym doświadczeniu; ponadto Ewie, dziewczynom z 9-tki za gościnność (niekoniecznie legalną), a także wszystkim tym, którzy (z)organizowali oazę; Stowarzyszeniu Cyrenejczyk, Księdzu Dyrektorowi, Pani Ali, Księżom Moderatorom, Siostrom i wszystkim niewymienionym, zasłużonym bezpośrednio i pośrednio. Na końcu oczywiście wszystkim Uczestnikom za to, że byli i współtworzyli cały ten proceder!


A, jeszcze jedno: na oazie właśnie jeden z księży (pozdrawiam Księdza Dyrektora) powiedział mi, że na podstawie moich różnych wpisów ułożył Drogę Krzyżową. W pierwszej chwili, nie ukrywam, zrobiło mi się miło. Ale po czasie dotarło do mnie, że coś chyba mi nie wyszło i w sumie to nie wiem czy się cieszyć czy nie. Przecież z reguły staram się, żeby mimo wszystko jakoś tak w miarę humorystycznie było: ironia, satyra i te rzeczy. A tu - Droga Krzyżowa...
Życie jest największym mistrzem ironii.

środa, 15 lipca 2015

Mój list do prezydenta Krakowa - czyli jak rozprawiam się z "inwalidami"

Zanim przejdę do właściwego tematu, powiem tylko, że jutro wyjeżdżam na oazę. Po powrocie postaram się o jakąś tradycyjną relację. Być może będzie też o niej nowy materiał filmowy... Proszę o modlitwę, by była owocna (oaza, nie relacja). A teraz do rzeczy.


Nie wiem czy już to kiedy na tym blogu pisałem czy nie – ale denerwuje mnie dyskusja nad tym, jak powinny być nazywane osoby niepełnosprawne tak, by nie było to sformułowanie obraźliwe. Jeśli o mnie chodzi, to jest mi  zasadniczo wszystko jedno, jak ktoś o mnie powie  - dopóki słowo nie jest jakies faktycznie obraźliwe. Dziwi mnie np., że „inwalida” jest za takie uważane.  Mało tego, podobno niewłaściwe jest już nawet to, co do niedawna było poprawne -„osoba sprawna inaczej”. Niektórzy to naprawdę nie mają problemów.


Cóż, postępująca poprawność polityczna to temat-rzeka  i chyba jeden z syndromów  nadchodzącej Paruzji. Niemniej, póki się da – trzeba z niej korzystać. Jak wyzywają od niepełnosprawnych i innych, to trzeba się z honorem  bronić. W związku z  tym wystosowałem do pezydenta Krakowa, prof.Jacka Majchrowskiego, następującego maila (potwierdzenie tradycyjnie pod tekstem):

"Szanowny Panie Prezydencie,
jako osoba z ograniczoną pełnosprawnością (poruszam się na wózku nikczemnie zwanym "inwalidzkim") – żeby nie powiedzieć: niepełnosprawna – zwracam się z prośbą o zmianę nazwy krakowskiego Placu Inwalidów na np. „Plac Sprawnych Inaczej”. Wszak invalid oznacza po angielsku: uszkodzony, niepotrzebny. A ja angielski znam, bo taki uszkodzony nie jestem! Ze mnie taki inwalida jak z Tabalugi organista.


Obecna nazwa Placu z pewnością godzi nie tylko we mnie, ale we wszystkich , którzy są w podobnym jak jak ja.położeniu. Ilekroć przejeżdżam autobusem przez przystanek Plac Inwalidów, tylekroć czuję się zmasakrowany. Tylekroć budzi się we mnie poczucie niesprawiedliwości społecznej. Uszyma wyobraźni słyszę wtenczas ten szyderczy śmiech ze mnie pozostałych pasażerów. Mają oni wówczas szczęście, że jestem sprawny inaczej, bo gdybym był sprawny nieinaczej, czyli inaczej: sprawny, to nie wiem, kto by tam był inwalidą! 

Zdaję sobie oczywiście sprawę, iż taka nazwa została Placowi nadana na cześć Inwalidów Wojennych. Niemniej o tym i tak nie każdy wie. Poza tym - "inwalida" to "inwalida", chamstwo jest chamstwem.  Dłużej tego upokorzenia nie zniosę.

Dyskryminujące w Krakowie bywają też i inne rzeczy. Na przykład tramwaje bez podjazdu (ok. 95%) ,ciągle często zbyt wysokie krawężniki, nadal fatalne niektóre chodniki, na których można zrobić sobie krzywdę i stać się jeszcze bardziej sprawnym inaczej, a nawet kaleką - i żadne słowo nie będzie tu obraźliwe...

Ale po kolei. Najpierw Plac Inwalidów - to przynajmniej można zmienić niewielkim kosztem. W Panu, jako człowieku o lewicowej wrażliwości - cała nadzieja prześladowanych. Liczę na pomyślną odpowiedź.

Z wyrazami szacunku,
Kamil Cierniak"


sobota, 11 lipca 2015

Gra o tron

Natrafiłem dzisiaj przypadkiem w internetach na jakąś listę dziesięciu osób o najwyższym IQ na świecie. Wśród nich jest jest reprezentant z zanikiem mięśni - Stephen Hawking, o którym parę razy już pisałem! Choć wynik Stefana nie był najwyższy z dziesięciu.- czuję się elitą. Ba, nawet na Wikipedii jest info, że moja choroba - rdzeniowy zanik mięśni - to choroba "geniuszy".

Ja jednak jestem samokrytyczny. Powiem Wam szczerze, że - choć to Was pewnie zszokuje - ja to mam nawet ograniczone zaufanie do tych ludzi z zanikiem. Podejrzani są...

Po pierwsze - duża część z nich tak podejrzanie wygląda; są krzywi, sprawiają wrażenie, jakby się przed kimś chowali. Mają ewidentnie coś na sumieniu...
Po drugie - niewyraźnie mówią i nigdy nie wiadomo, kiedy akurat przez chorobę, a kiedy przez dopalacze. To też obniża ich wiarygodność.
Po trzecie - większość z przynajmniej tych zanikowców, których znam, to lewaky (co by nieco podkopywało tezę o "chorobie geniuszy). A lewakom się nie ufa.

Niemniej jednak - mamy potencjał i wierzę, że jeszcze kiedyś ja i moi ludzie przejmiemy kontrolę nad światem. Mamy zaplecze intelektualne, techniczne (wózki, tleny, respiratory i inne smart-gadżety). Wcześniej musimy tylko pokonać Żydów i masonów. I pasowałoby się streszczać, póki Hawking i ja jeszcze żyjemy...



poniedziałek, 6 lipca 2015

Rampa uczy pokory

"Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech. Nie poganiaj mnie, bo gubię rytm" - śpiewał kiedyś zespół Maanam. Słowa te idealnie pasują do stanu technicznego niektórych podjazdów (podjazdusiów) w krakowskiej komunikacji miejskiej...

Jakiś czas temu wracałem z kolegą z uczelni. Akurat na przystanek podjechał nowoczesny, testowy tramwaj. Przy jednych z drzwi miał znaczek z tym takim białym, łysym hipkiem na wózku na niebieskim tle, który zawsze i wszędzie mnie i moich ziomków reprezentuje - co miało oznaczać, że to wejście jest przystosowane dla niepełnosprytnych. Był też przy tym znaczku przycisk mający sygnalizować motorniczemu, że ktoś chce wjechać. Jako jeden z naprawdę niewielu tramwajów w Krk miał podjazd. Kolega wciska przycisk - i nic. Podchodzi więc do kabiny motorniczego i pyta, czy ta rampa działa.
- Niestety nie działa, bo jest za nowa. - brzmiała odpowiedź. Zostałem więc czekając na tramwaj ze starszym podjazdem...

Podobnie wczoraj; czekam z kolegą na autobus. Podjeżdża - piękny, nowoczesny, niczym z filmów futurystycznych. Kolega otwiera rampę - nie da rady. Podchodzi kierowca. Ciągnie ją i ciągnie - niczym tą rzepkę - ale lipa. Diagnoza była straszna niczym rdzeniowy zanik mięśni: 
- Wie pan... To jest za nowe. Prawie nieużywane.
Pan kierowca poszedł po jakiś otwieracz, ale w tym czasie kolega pokonał tą oporną nowość. Udało się.

Sami jednak widzicie - "co nagle, to po diable", a "gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy". Podjazd też człowiek - potrzebuje czasu, żeby się otworzyć. Nie wszystko, co nowe, musi działać, bo może być ZA nowe; skrajności, jak widać, są złe. Mechanizm nie może być ani za nowy, ani tym bardziej za stary - musi być w średnim wieku. Powinien się ułożyć jak obiadek w brzuszku; musi odpowiednio wejść w "rolę". Niezbędny jest tu czas na aklimatyzację i stabilizację. Z podjazdem trzeba jak z miłością - nic na siłę. Pasażer "kocha, to poczeka".

czwartek, 2 lipca 2015

Medyczna "Rodzina Addamsów"

Pewnie wielu z Was słyszało już o pomyśle przeprowadzenia za kilka lat eksperymentu medycznego, mającego polegać na przeszczepieniu głowy nieuleczalnie chorej osoby do innego, zdrowego ciała.
Pomińmy na razie wszelkie, związane z tym potencjalne problemy natury etycznej, technicznej itp. Tkwi w tym bowiem jeszcze jedna ciekawa kwestia.

 Krążą po ludziach anegdotki o przypadkach, gdzie osoba po przeszczepie, np - szpiku kostnego - zmieniała się nie do poznania, z osoby, która nigdy nie lubiła czytać na mola książkowego itd. Nie wiem, na ile takie historyjki są prawdziwe, ale tak myślę sobie czysto abstrakcyjnie i zastanawiam się, że gdyby mi ten beret przeszczepić - czy byłbym tym samym człowiekiem?

Najgorzej byłoby dostać ciało po jakimś lewaku, albo po wielbicielu demokracji (byłoby duże prawdopodobieństwo). Albo po kimś z Platformy, razem z jego poglądami. Często w miewam pecha i jak znam życie - tak by się stało. O, albo np. "wybitnie nie na rękę" byłoby mi odziedziczyć po Niesiołowskim... No, chyba, że z cała kasą, ale wtedy już mamy inny temat. Najlepiej to byłoby zamienić się w kogoś ogarniętego takiego, kto w dodatku lubił dużo chodzić, bo ja się już osiedziałem. No i fajnie by było, żeby mówił w miarę wyraźnie. Mógłby jeszcze na "wiośle" dobrze grać. I w siatkę...

No jest ryzyko. Mieć czy być? Jeśli ten eksperyment powiódłby się, pozostałoby tylko powtórzyć, iż są na tym świecie rzeczy, które się filozofom nie śniły...