poniedziałek, 23 grudnia 2013

Święta Bożego Narodzenia - zło konieczne?

Mam wrażenie, że Święta Bożego Narodzenia stają coraz częściej dla wielu z nas problemem. I to na wielu płaszczyznach. Jeśli zaś nie problemem, to czymś w rodzaju ogromnej bańki mydlanej, napompowanej - pustej w środku. Myślę, że za bardzo Święta traktujemy tylko jako Tradycję, a za mało, jako Święta właśnie. Piękne, Najważniejsze (no, ewentualnie ex aequo). Nawet ateiści przecież świętują... 

W takim wypadku - wypadku spłaszczenia - faktycznie wszystko może denerwować; życzenia, konieczność kupowania prezentów, rodzina... Najlepsze w tym wszystkim jest wówczas na przykład takie cuś:



albo takie...


Jeżeli natomiast odkryjemy Sens tych Świąt i ich znaczenie (najlepiej zacząć to robić z wyprzedzeniem), to szanse są - jak mawiają Francuzi, że będą one lepsze; a przede wszystkim Owocne. Takich właśnie Wam życzę!

 
A w Wigilię nasłuchujmy głosu nie tylko zwierząt, ale i USB. Bo USB mówi...

niedziela, 15 grudnia 2013

O oazie raz jeszcze

Na koniec ostatniego posta napisałem, że następny wpis będzie ostry. Muszę jednak skorygować plany: ten ostrzejszy będzie troszkę później, a dziś pokażę Wam felietonik o tegorocznej oazie, który miał zostać - ale na razie nie zostanie - opublikowany w Drodze Nadziei. Jest on nieco podobny do wakacyjnego "sprawozdania" z Ł.G.




         Te wspomnienia pisze po upływie pewnego czasu, jaki minął od zakończenia oazy 2013 w Łososinie Górnej (która działa się w Zespole Szkól- naprzeciwko bankomatu i w sąsiedztwie Delikatesów Centrum, w okolicy skądinąd bardzo uroczej, położonej w Beskidzie Wyspowym). Nie będą one zatem jak świeże zioła, a raczej jak odgrzewany kotlet. Rolę kuchenki będzie pełnić tu moja głowa, a role schabowego – tamto miejsce, czas, wydarzenia, a przede wszystkim ludzie...
         Turnus był stosunkowo mały. Przynajmniej, nieco mniejszy niż z reguły. Ciężko powiedzieć, czy był to plus czy minus. Plusem tego natomiast był pewnie fakt, iż była lepsza okazja do głębszego poznania się nawzajem, co jest tym bardziej utrudnione, im większa jest liczba uczestników.
         Skoro wykład z logiki mamy za sobą, można przejść do konkretniejszych wspomnień. Momentów, które utkwiły w pamięci, jest wiele. Postaram się wybrać parę i skupić właśnie na momentach (ewentualnie zahaczyć o własne przemyślenia), bo myślę, ze kolejne opisy atmosfery, świetności uczestników itd. byłyby zbędne.
         Zacznę z grubej rury. „Prymicje”, jakie miały miejsce na oazie, były jednym, wielkim skandalem. To, co się tam wtedy działo, nie było zbyt katolickie. Nie mówię oczywiście o samej „prymicyjnej”, odprawionej w obrządku łacińskim, posoborowej, sprawowanej przez rzymskokatolickich prezbiterów Mszy Świętej. Mówię o tym, co było tuż po...
         A tuż po było tak: jeszcze przed Nabożeństwem dostaliśmy przy wejściu po wstążeczce i baloniku np. do przypięcia, czasem po dwóch, w różnych kolorach. Było ładnie, wesolutko. To był jednak tylko początek. Po wyjściu z kościoła, kazano nam z tymi rekwizytami iść, w uroczystym pochodzie-procesji do szkoły, miejsca naszej oazy. Niczego nie dodając i niczego nie ujmując, wyglądało to jak „parada równości”! Tym bardziej, że w 90% przypadków szliśmy w parach jednopłciowych, tzn. dziewczynę na wózku pchała dziewczyna, a chłopaka na wózku pchał chłopak. Niby normalne, ale w tamtym momencie - jakże okrutne!
         Żeby nie było wątpliwości, jeszcze jeden dowód: gdy nasza parada równości dotarła na obiad, okazało się, że na deser będą lody. Tymczasem, w nagrodę za wzięcie udziału w tej największej, warszawskiej „paradzie” można było dostać... właśnie po lodzie! Przypadek?
         Jeśli ktoś z Was uważa, że podobnie jak towarzysz Wiesław Gomulka mam „odchylenia prawicowe”, to powiem tak: skolioza, taka jak moja - do czegoś zobowiązuje...
         Teraz zmienię może temat, bo miała być „Droga Nadziei”, a zrobiła się na chwile „Droga beznadziei”. A propo’s drogi właśnie: bardzo podobała mi się nasza wycieczka do Dębowca. Była modlitwa, konferencje, reggae... Pierwszy raz adorowałem Najświętszy Sakrament przy takim gatunku muzyki, która docierała do tamtejszego Sanktuarium ze sceny. Uczucia miałem trochę mieszane, ale to nie o moje uczucia tu głownie chodziło. Z resztą, z każdą chwilą ta jamajska adoracja robiła się coraz ciekawsza...
         Musze podzielić się z Wami również jedną, przykrawą historią, choć nieco osobista (pisałem o niej na swoim blogu, ale przecież nie wszyscy go czytają, wiec się powtórzę). Podczas Mszy Świętej na Pasierbcu, jeden z ksieży-gosci, podchodząc do mnie podczas przekazywania sobie znaku pokoju, powiedzal patrząc mi – jako, że byłem ostatni - prosto w oczy: została mi jeszcze tylko ta piękna dziewczyna...
Gdybym był kobietą, to na taki tekst bym chyba nie poleciał. Mowie: chyba, bo skąd mam wiedzieć? A tak w ogóle, to my sobie tu żartu-żartu, ale gdyby o tej scenie dowiedziały się niektóre media i środowiska, to pewnie zaraz by było: że trzeba wreszcie znieść ten celibat, a najlepiej to od razu księży żeby się już nie rozszczególawiac; a jak księży, to Kościół i kościół. Na końcu już tylko Boga i świat będzie lepszy...
         Na koniec mam dobrą wiadomość dla wszystkich.  niechodzących Czytelników. Otóż, słyszałem ostatnio jak pewna pani doktor mówiła do matki okołorocznego dziecka: Im później dziecko zaczyna chodzić, tym lepiej, ponieważ kręgosłup ma wtedy więcej czasu, by się ustabilizować...
Jak sami widzicie, czas działa na naszą korzyść i im później, tym lepiej (chociaż w moim przypadku nie za bardzo, bo mój kręgosłup zamiast się stabilizować – coraz bardziej się krzywi, wiec jeżeli kiedyś będę chodził, to chyba na uszach)!


Dziecko Specjalnej Troski, 
Kamil
        
        
        

         

środa, 11 grudnia 2013

Relacja z Jadownik M.

Obiecałem, że napiszę coś o ostatnim turnusie rehabilitacyjnym w Jadownikach Mokrych. Z lekkim opóźnieniem więc piszę...

Nie ukrywam, że minął on dosyć spokojnie, bez (większych) przypałów. Stosunkowo dużo czasu przeznaczyłem na naukę, trochę na modlitwę, sporo na ćwiczenia. Można by powiedzieć - ora et labora, gdyby nie to, że i tak najwięcej czasu spędziłem ze znajomymi. Widzimy się w sumie raz w roku...

Były też Andrzejki i chyba nawet Piccolo, ale nie byłem. Oglądałem transmisję sportową; zawody jednak w połowie odwołali, a jak pojechałem bawić - to akurat wynosili w już w clowniastych perukach resztki placka i generalnie zwijali interes. W sumie to jednak dobrze, bo jeszcze by mi wywróżyli przyszłość spawacza abo co (nie, żebym się bał pracy fizycznej, ale tak jakoś)...

Opiszę Wam teraz pewien "dialog", jaki odbyłem na ugulu (to takie, co się ma kończyny przypięte i można se myrdać). Nie chciałem, aby między mną a starszym panem z kanapy obok panowała atmosfera jak w "skarbówce", więc zagadałem (kontekst, na wszelki wypadek: ja mówię niewyraźnie, a pan był przygłuchawy):
- Skąd pan pochodzi?
- Proszę?!
- Skąd pan pochodzi?
-Aaa... Ja z miejscowości "X". Wiesz gdzie to jest?
-Wiem. Mój znajomy pochodzi stamtąd.
-Że kto pracuje w melioracji?! Ja pracowałem w melioracji!
-Nikt nie pracuje w melioracji, tylko mówię, że mam znajomego, który pochodzi z tej miejscowości, co pan!
Na co pan po namyśle:
-*urwa, nie rozumiem...

Co prawda, nie rozumie mnie wiele osób, ale niewiele tak szczerych i naturalnych, niestety. Starszy pan później dodał tylko jeszcze, że chętnie by ze mną porozmawiał, ale nie słyszy...

Na koniec turnusu wpadł... Święty Mikołaj! Jest kochany, ale to jednak komuch czerwony lapoński.
Wszystkim to samo i tyle samo...

To tyle na dziś. Idę na Ligę Mistrzów. A mój następny wpis nie będzie lekki ani przyjemny. Kazik to będzie przy mnie pikuś...





wtorek, 19 listopada 2013

Tańczący z kołdrami

Ostatnio nie mogłem zasnąć. Myślałem, bo czasem potrafię to robić, a najlepiej wychodzi mi to właśnie nocą, gdy mam niemal pewność, że nikt mi w tym nie przeszkodzi - a przede wszystkim, że sam sobie nie przeszkodzę. Próbuję wtedy stawiać sobie odpowiednie pytania i szukam na nie odpowiedzi. Nie chodzi tylko o pytania codzienne, ale też bardziej złożone - a że filozof ze mnie amator, to łatwo o błędy. Tak w koło Macieju...

Ale nie o tym. Pewnie już zdążyliście nieraz zauważyć, że zmęczenie potrafi człowieka sponiewierać. Łatwo wtedy o różne zwierzenia, samoistną ekstazę itp. Tamtej nocy, wymęczony po całodziennym wysiłku fizycznym (znacie mnie, w miejscu nie usiedzę), psychicznym i umysłowym - oraz bezsennością, postanowiłem... zatańczyć. W cichutko grającym radio zaczął "lecieć" jeden z hitów disco polo, idealny do tańca (wiem, że disco polo nie jest ambitne, ale nie ma być; do tańca jest dobre). Z resztą - jak widać po mnie - ruch to zdrowie.

Udało mi się do tańca zaprosić jedyną partnerkę, jaka była pod ręką - kołdrę. Niestety, ona dziwna była: niby wiotka, a sztywna; niby lekka, a ciężka; z jednej strony gorąca, a z drugiej chłodna. No ale, kobiety już takie są - niejednoznaczne i pełne sprzeczności. 

Ze mnie z resztą tancerz kiepściutki, stosunkowo statyczny. Podczas tego show udział brało kilkadziesiąt moich mięśni (z czego dużą część stanowiły palce); pozostałych kilkaset nie ma tego co ja, problemu ze snem. Śpią od dwudziestu lat, a co jakiś czas zasypiają nowe...

No i w zasadzie tańczyłem tak sobie tylko jeden kawałek, bo do następnego nie znałem kroków. Niemniej, po tej "gorączce środowej nocy" spało się nieźle...


A tak poza tym, to we czwartek jadę na dwutygodniowy turnus rehabilitacyjny do Jadownik Mokrych. Gdy wrócę, to pewnie coś napiszę o tym pobycie.

Dzisiaj  wieczorem gramy z Irlandią. Na razie jest źle. Jak śpiewa w pewnej, bardzo dobrej piosence coverowej (nie sportowej) Luxtorpeda - Światło w tunelu; Nadzieja ostatnia umiera. Dziś jeszcze raz zaczniemy budować od zera.

Na koniec wrzucę jeszcze piosenkę, która teraz ciągle za mną jeździ - zwłaszcza refren. Trzymajcie się zdrowo!



czwartek, 7 listopada 2013

Tekst po polsku

    • Publikuję krótki tekst, który wysłałem do portalu jagiellonski24.pl i który być może tam się ukaże. W końcu za cztery dni ważne Święto...



„Nie pytaj o Polskę...”





Patriotyzm - najkrócej i najogólniej rzecz biorąc, znaczy tyle, co miłość do własnej ojczyzny; gotowość do oddania - w razie potrzeby - własnego dla niej życia. Pomińmy już fakt, że słowo "miłość" posiada bodaj więcej jeszcze definicji niż "patriotyzm", a także, iż niezwykle często jest ono nadużywane - tak jak alkohol, narkotyki czy zaufanie.

Dzisiaj (mówię zwłaszcza o osobach w wieku 40-) - i jest to "tajemnica Politionela" - chyba najtrudniej być patriotą od wielu wieków, paradoksalnie z resztą. Patriotą, nie fanatykiem. Trudno, bo Polska jest. Bo jest wolna i to za darmo. Bo jest wolna i niezagrożona. Jednocześnie, jakby tego było mało, wszystko, co dobre - pochodzi z zagranicy! Wszystkie i-dobra (iPody, iPhony, iPady), technologia HD, Android i wszystko, co do życia koniecznie niezbędne.

Kompleksy nas rozpierają, kompleksy zabijają polskość; reszty polskości. Istnieje w nas tendencja do faworyzowania tego, co niepolskie - najlepiej zachodnie - i niestety, nie chodzi tylko o przedmioty materialne. Przeciwnie, coraz częściej faworyzujemy kulturę, zwyczaje, także duża część społeczeństwa chętnie przekopiowałaby łatwiejsze, prostsze nowoczesne prawo - w czym dużą pomocą byłaby (z resztą: chyba stara się być) "kserokopiarka" firmy Unia Europejska.

Częstą, acz skrajną odmianą tego typu postawy, postawy apatriotycznej jest kosmopolityzm - półotwarte, lub w pełni otwarte wyrzeczenie się polskości. Człowiekowi ojczysty kraj jest na tyle niepotrzebny, na tyle obcy - iż woli być tzw. "obywatelem świata" - czyli po prostu bezdomnym społecznie, etnicznie, kulturowo. Bo Polska jest zacofana...

Ciekawym przejawem ogromnego zakompleksienia (choć już nieco innego rodzaju) jest na przykład stosunkowo częsty wśród polskich imigrantów, nazwijmy to "styl", nazywania siebie nawzajem "polaczkami". Słowo to rozpowszechnił (o ile nie "stworzył") Fiodor Dostejewski - który, choć podobno Polaków lubił - był jednak Rosjaninem, żyjącym w XIX. wieku. Tymczasem takie pogardliwe nazewnictwo - wysuwane przez współrodaków, czyli "polaczków" właśnie, musi nam dać do namysłu.

Faktem jest, że Polska w wielu dziedzinach znajduje się. w "ogonie" Europy. Nie ma sensu rozwijać kwestii, przecież wiemy, na co codziennie narzekamy. Faktem jest, że Polacy mają swoje charakterystyczne wady - nie uogólniając, naturalnie. Czy jednak wypada - czy można nie kochać, być obojętnym wobec własnej Matki tylko dlatego, że jest słabsza i bardziej niedołężna - w dużej mierze przez czynniki historyczne? Bezkonstruktywne narzekanie tylko pogłębia obojętność, gorycz i marazm; tymczasem jednym z głównych znaków miłości jest przecież troska o rozwój! A poza tym: czy nasz kraj naprawdę wart jest tylko narzekania? Czy naprawdę nie widzimy, w czym się może pochwalić? Czy naprawdę jesteśmy ludźmi, narodem nic nie potrafiącym?

Oczywiście, wiele jest osób, które wiedzą, co znaczy patriotyzm (który nie jest, bo i nie może być wyłączną domeną "moherowych beretów", "nawiedzonych księży") - i to w nowoczesnym wydaniu - oraz co należy czynić w tych trudnych dla Polski czasach, by ta się mogła rozwijać, zachowując swą tożsamość. Ci ludzie muszą stanowić "lokomotywę" społeczeństwa, a "pociągu" nie może zatrzymywać ani władza, ani złe prawo, ani szeroko pojęta współczesna cywilizacja - ani przede wszystkim my sami. Potrzebna jest zdrowa pewność siebie, iż stopniowo uda się przerwać "zamknięte koło" apatii. Stopniowo. Wtedy nie będzie już "trzeba" udawać, że nie mamy Matki...

Tak, to wszystko frazesy. Jednak w pewnych przypadkach wręcz nie można ich nie powtarzać.



niedziela, 27 października 2013

Relacja z Anglii

Trochę mi zeszło z napisaniem tej relacji z Anglii. Długo nie mogłem się zebrać, a teraz sporo nauki i o czas coraz trudniej. Dobra, jakby to powiedział red. Paweł Lisiecki - do rzeczy...

To był pierwszy raz, gdy leciałem samolotem nocą. Ciekawe wrażenie, ładnie oświetlone miasta, ale też i jakiś dziwny rodzaj strachu... Lądowanie z resztą też lekkie nie było.

Ogólnie mówiąc - Wyspy nie są złe. Ludzie naprawdę życzliwi, wsie na wysokim poziomie infrastruktukturalnym (chodniki, jezdnia przedzielona liniami), wszędzie - gdzie się da - moje kochane podjazdy (podjazdki, podjazdusie)...Jedyne, co mnie osobiście irytowało, to wysokie płoty drewniane i wszechtworząca, czerwona cegła. Cegła, cegła, cegła...

W ogóle, dużo czerwieni; czerwona cegła, dużo czerwonych twarzy, słynne - czerwone budki telefoniczne i piętrowe autobusy...

Osób na wózkach elektrycznych - młodszych i starszych, naprawdę dużo. Wszędzie. W sklepach, na ulicy, na plaży. Nareszcie nie byłem sam!

Pola uprawne i hodowle, są... jakby "ciut" większe od większości z naszych, przynajmniej tych w moim regionie. Ciekawe chawiry mają też świnie, które mają swojego rodzaju pola namiotowe (trochę jak na Woodstocku) - i w tych namiotach sobie mieszkają - maciora z młodymi. Taka świńska odmiana "Rodziny na swoim"...

Duże wrażenie wrażenie zrobiła na mnie średniowieczna dzielnica Yorku. Masakra - to nie był Gothic!

Dużo rzeczy było fajnych w tej wycieczce, ale najlepsze w tym wszystkim było zobaczyć bliskich...

Parę anegdotek...

Otóż, ciekawa i zabawna za razem historyjka przydarzyła mi się już na lotnisku w Krakowie. Podczas rewizji osobistej, przeszukujący mnie celnik, natrafił dłońmi na gorset, który miałem na sobie. Było widać, że nie bardzo wie co to takiego ciekawego. Natychmiast powiedziałem więc, chcąc człowieka uspokoić: gorset. Niestety, dopiero wtedy zrobił wielkie oczy (być może myślał, że to coś jakby bomba). Powiedziałem więc bardzo spokojnie: gorset ortopedyczny. W tym momencie celnik obrócił się na pięcie i pokazując palcem na moją Mamę, która szła kilka metrów za mną, zapytał niespokojnym głosem: Przepraszam, czy tamta pani mówi po polsku?!

Raz, będąc w dużym centrum ogrodniczym, widziałem chyba... Mario Brosa! Tamten facet był pewnie jego pierwowzorem - niewysoki, z czarnym wąsem i tym samym, uśmiechniętym wyrazem twary. Pewnie gdyby jakaś deskorolka stanęła mu na drodze, skoczył by na nią, inkasując punkty - a gdyby znalazł po drodze jakiegoś grzybka i go zjadł, zapewne by urósł i to w innym kombinezonie...

Pewnego razu, czekałem w pewnym dość ruchliwym miejscu, aż wybije bodajże 16.30. Było jeszcze trochę przed, a ja nie miałem przy sobie zegarka. Pomyślałem więc, że zapytam o godzinę jakąś ładną Angielkę (absolutnie, nie że hierarchizuję ludzi według urody - z resztą, Leonardo di Caprio, mówiąc ostrożnie, też nie jestem - ale wiadomo o co chodzi). Minuty mijały, Angielki mijały, jednak w końcu z niecierpliwości zapytałem o czas jakąś starszą panią. Po prostu, za wysoko powiesiłem sobie poprzeczkę... Co prawda, była jedna całkiem-całkiem, ale akurat miałem gumę na języku i nim sobie ją gdzieś ulokowałem - już jej nie było; a z gumą na języku to tak głupio. Jeszcze może parę - choć naprawdę niewiele - by się wtedy znalazło, co nie zmienia faktu, że Polkom to do pięt nie dorastają. Z resztą, nie tylko one.

Na koniec wpisu proszę nieśmiało o modlitwę. Najbliższe tygodnie będą dla mnie ekstremalnie trudne.

Pozdrawiam

niedziela, 15 września 2013

Wakacje!

Ostatnie dwa egzaminy mam za sobą. Teraz dwa tygodnie wakacji. Jutro lecę z Mamą do Anglii, do brata z rodziną. Gdy wrócę, to coś napiszę. Jak mawiał klasyk - bede, jak wrócę...

Wczoraj było ognisko u kolegi w ramach spotkania pooazowego. Niestety, część osób nie dojechała, nie pograliśmy też w Mafię. Ogolnie rzecz biorąc jednak, było całkiem sympatycznie. Ewka nie płakała, a chwilami zachowywaliśmy się jak dorosłe dzieci. Pikanterii dodawały bakłażany i ketchup....

Mam dla Was teraz drugi suchar własnego autorstwa, po tym o ewolucji.
- Jak nazywają się długie nerki?





- Kombinerki.

A na koniec piosenka. Nienowa, ale co z tego? Jaki ona ma anielski głos!

Do przeczytania za dwa tygodnie!


piątek, 6 września 2013

Paliiwo

Ostatnio potwierdziło się to, co o sobie podejrzewałem u siebie od dawna. Mam ciągotki  do  zapachu benzyny. Do jej wąchania. Ostatnio,  po  dwóch wdechach  niemal na siłę  musialem odjechać z tego miejsca, gdzie była woń, bo  takie wciąganie mogłoby  wciągnąć. Ale by  było. Nie dość, że krzywy, kudłaty - to jeszcze uzależniony od paliwa...  Z reszta, jako  niepełnoprawny, miałbym utrudniony dostęp do  środków.  Nie dam przecież rady otworzyć bakii i wsadzić nosa do środka....  Tak czy  inaczej,,   benzyna pachnie pięknie. Dziewczynom,  zamiast  pefum  po 100zł,  polecam 95-  ątke, 5.60 za litr....

Od chemii przejdźmy  na chwilkę  do matmy..  Taka mnie ostatnio  myśl  naszła, że chrześcijanin powinien  patrzeć na życie,  jak na  taką półprostą o  początku A,  przechodzącą przez punkt B. A - to oczywiście moment poczęcia, B. - śmierć, no a reszta - to Reszta... Zadziwiające jest, jak dużo uwagi ludzie wierzący (w tym  ja) przywiązują uwagi do odcinka AB, w stosunku do pozostałej, bez końca większej części- od B do nieskończoności....

A propo's teologii - jutro światowy dzień modlitwy o pokój w Syrii. Modlitwy i postu. Jutro, choćby  nie  wiem co i jaka była okazja - ani raz nie wdechnę paliwa...

A TAM BYŁ GOL I KONIEC!!

niedziela, 1 września 2013

Polak mały...

Dzisiejsza data - 1.09 - w szerokim kontekście, jest fatalny dzień. Po pierwsze - rocznica wybuchu II. Wojny Światowej; przyczynku do polskiego bohaterstwa, a ogólniej: do światowego horroru. Po drugie: pierwszy dzień szkoły... Mi od poprzedniego roku ten dzień kojarzy się już nieco inaczej - po pierwsze, właśnie wtedy urodziła się moja najmłodsza bratanica (co za tym idzie, dziś kończy roczek). Po drugie - był to pierwszy pierwszy,  w którym nie rozpoczynałem nauki...

Spróbuję teraz połączyć tematy: patriotyzmu i szkoły - dzieci właśnie. Okazja jest ku temu sprzyjająca, niestety...

Nie będę szczegółów opisywał zmiany w gimnazjalnych lekturach, jest to opisane np. tutaj . Osoby broniące tych zmian, twierdzą, że patriotyzmu można uczyć na innych lekturach, że nowe obowiązkowe są lubiane przez uczniów itd. Jednak, do cholery, jeśli w kanonie (gimnazjalnym, bo w licealnym jest) nie ma Pana Tadeusza (tak, wiem, trzeba go czytać krytycznie); jeśi nauczyciel musi wybrać: ALBO Quo Vadis, ALBO Krzyżacy ALBO Potop - to ALBO ktoś tu jest debilem i próbuje z uczniów zrobić swojego pobratymca, ALBO...

W liceach, w nowym programie - jeśli ktoś w drugiej i trzeciej klasie nie będzie na profilu humanistycznym - nie przeczyta "Konrada Wallenroda". Żeromski także okrojony...

Nikt nie wywalił natomiast z VI. klasy Ani z Zielonego Wzgórza. Przepraszam, ale ta lektura dala mi w kość, mimo, iż jej nie skończyłem... To tak, nawiasem mówiąc...

Podsumowując: nasz naród dzielnie stawił czoła rusyfikacji, germanizacji, okupcji niemieckiej i rosyjskiej, komunizmowi... Teraz czas na coś, co moim zdaniem może być w skutkach paradoksalnie najbardziej zgubne: westernizacja (a może też i POizacja)...

wtorek, 27 sierpnia 2013

Animalbook

Ostatnio, gdy wyjechałem na spacer (żeby rozprostować nogi i kręgosłup) - patrząc na pajęczynę, pomyślem sobie, co by było, gdyby... zwierzęta  - a konkretniej poszczególne ich gatunki/rodzaje - miały portale społecznościowe...

Na przykładzie owej pajęczyny można by  stwierdzić, że pająki miałyby przekichane. Owady by się sklikały na jakimś swoim fejsie, no i zaraz by było wiadomo, gdzie jaka "pułapka", gdzie trzeba uważać itd. Pająki musiałyby żyć z tych tępych insektów, które wlatywałyby w sieć z nadzieją, że to WiFi...

Słabe zwierzęta mogłyby się ostrzegać przed silniejszymi, porzucane pisklęta szybko znajdywałyby nowych rodziców, bociany wiedziałyby gdzie jaka pogoda itd. Jednak dobrze, że tak nie jest. Przecież Natura jest piękna dlatego, że naturalna... Choć pewnie przykładowe, "słabe" zwierzęta były w lepszej sytuacji.

Z czasem powstałyby też pewnie pewnego rodzaju masowe media. Zwierzęta na pastwisku miałyby wypełniony czas (w Ameryce już są specjalne dla psów, tyle, że ludzkie).

Choć to wszystko jest tylko taką przyrodniczą utopią, są jednak przypadki zwierząt w "naszych" mediach. Niestety, są to w dużej mierze świnie, sępy, hieny oraz barany. Tych ostatnich bodaj najwięcej...

Szkoda Mrożka. Może jeszcze coś by napisał? Jednak dobrze, że był. Świetnie, że był...  To mój ulubiony autor. Mój - i może jeszcze wielu pokoleń...



P.S. Zapraszam, tradycyjnie, na bloga politycznego

wtorek, 13 sierpnia 2013

Pasi - nie pasi

Ostatnio pisałem, że jakaś laska napisała mi sms-a z propozycją. Nawet jej wtedy nie odpisałem, a ona... i tak przyszła! Tamtej nocy, gdy zasypiałem (i było ciemno jak w) - poczułem nagle dziwne, łaskoczące drapanie na dłoni - a za moment pod nosem. Przez chwilę byłem bliski stanu przedzawałowego. Jak się okazało, była to pasiklaczunia (roboczo; tudzież - robaczo, nazwijmy tak żonę pasikonika) (ostatnio, a propo's słówek, skapnąłem się iż pielgrzymująca dziewczyna to po prostu: pielgrzymka)...

To było trochę chamskie, ale, jak pisałem tutaj - lubię pasikoniki (i pasiklaczunię), bo po prostu - leczą moje kompleksy (też mają krzywe i chude nogi)...

Jeszcze jedna śmiszna historia (choć nie dla mnie) - ostatnio jeden z profesorów, zatytułował maila do mnie "Szanowny Pani"... Zawsze mógł pomylić - przez zamyślenie - "y" z "a", albo po prostu: zapomnieć "e". Tzw. "otwarta furtka"... A mnie coraz bardziej korci łysość...

Na koniec reklama wewnętrzna - zapraszam na bloga politycznego.Staraliśmy się tam z Dominikiem.

Jeszcze mały apel - pamiętajmy o polskim bluesie!


poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Propozycje nie do odrzucenia

Wracając do poprzedniego wpisu - zapomniałem tam o kilku rzeczach. Z jednej strony jednak to nawet dobrze, bo i tak jeszcze będę pisał jeszcze o oazie do "Drogi...".

Chciałbym Was zaprosić na nowego, politycznego bloga, do którego będę pisał teksty, a do którego rysunki wykonuje mój kolega (subiektywnypolityczny.blogspot.com). Ja dopiero się uczę pisania politycznego. Uczę się na politykach, a oni w zamian uczą się na nas rządzić... Wymiana.

A teraz krótka historyjka z dziś. Zadzwoniła do mnie Pani-Telesprzedawca i zaproponowała... ubezpieczenie od kalectwa! Akurat myślałem o czymś takim, więc trafiła idealnie... 

A na poważnie, to mówiła o tym bardzo długo. Mówiła, mówiła... Nie chciałem jej jednak od razu przerywać, żeby nie czuła się jak dziecko - które pięknie się nauczyło recytować wierszyk i gdy chce go powiedzieć mamie/tacie, ci przerywają, mówiąc: nie teraz, kochanie. Nie, ja chciałem być dobrym ojcem, słuchającym - tym bardziej, że pewnie większość klientów przerywa dialog po jednym zdaniu (albo przed).

Gdy kobieta skończyła - postanowiłem ją uświadomić, iż ja już nie mam się przed czym ubezpieczać. Myślałem, że to rozmowę zakończy, ale gdzie! Stwierdziła, że mogą to być mniejsze urazy, np. unieruchomienie barku (parafrazując Bogusia, pomyślałem: "A co Ty wiesz o unieruchomionym barku"...). Nie chciałem jednak tego ubezpieczenia. Wspomniała też coś o ubezpieczeniu na życie (bodajże 200.000zł, przy czym moje życie jest warte 80zł, jak mi ostatnio życie pokazało), ale i z tego zrezygnowałem. Trzy razy pytała, czy nie chcę maila ze szczegółami - jak ten osioł ze Shreka...

Po południu dostałem też pewnego sms-a (tylko proszę do tematu podejść skromnie!). Jakaś dziewczyna pyta w nim, czy poprzytulamy się wieczorem. Jednak jeśli ona za sms-a bierze 1.23 - to nie chcę wiedzieć, ile za przytulanie...

piątek, 26 lipca 2013

Oaza 2013

Przed wpisami takimi jak ten, spinam się podwójnie. To dlatego, że relacjonuję w nich jakieś wydarzenie, które dotyczy wielu osób, z których część w dodatku pewnie tą relację przeczyta. Oczywiście, ten blog jest tylko mój, a posty mogą być (i są) subiektywne, co jednak - paradoksalnie - stresuje mnie jeszcze bardziej, bo chciałbym opowiedzieć o tym tak, aby przynajmniej poszczególne fragmenty - na tyle, na ile to możliwe - były fragmentami Ogółu Uczestników. To tyle filozofii na dziś. 

Opowiedzieć "o tym" - czyli, oczywiście, o Oazie "Cyrenejczyka" w Łososinie Górnej, w której po raz  drugi z rzędu wziąłem udział bez Mamy (co nadal, mimo starzenia się, uważam za sukces, nie tylko mój z resztą). Nie wiem jedynie, jak to zrobić, by napisać tylko i aż to, co trzeba (na wstępie zaznaczę jeszcze, że niestety, na pewno nie uda mi się zawrzeć tu wszystkich ważnych czy ciekawych rzeczy, wydarzeń).... ....

Zaczęło się w sumie niewinnie. Usiedliśmy w kółeczku. Mieliśmy całować misia w wolne miejsca. Puenta była jednak taka, że trza było sąsiada z prawej pocałować tam, gdzie wcześniej maskotkę. Ja i jeszcze kilkanaście pewnie osób znaliśmy ten projekt z przeszłości, ale wszyscy pozostali na swych miejscach (zwłaszcza ci, co z prawej mieli sąsiadki i te, co z prawej sąsiadów). Ja jak zwykle miałem pecha - z lewej chłop, z prawej chłop, ale przynajmniej było po unijnemu (może, jakby się postarał, to dostalibyśmy jakieś unijne dofinansowanie, np. z programu operacyjnego "Kapitał Ludzki"?)!

Dębowiec. Główną naszą wycieczkę odbyliśmy właśnie na Saletyńskie Spotkanie Młodych. Mi również udało się tam pojechać, trochę dzięki paru sprzyjającym okolicznościom oraz determinacji Krystiana, Pawła i księży-moderatorów (bardzo lubię to ostatnie słówko).  Pobudka tego nocnego poranka, stała się memem oazy - obudziła nas bowiem piosenka "Eye of The Tiger", odtworzona z dosyć wydajnego wzmacniacza, co siłą rzeczy spać nie pozwoliło. Następnie udało się wpakować do autobusu mnie i, co istotniejsze, mój wózek, który był tylko wierzchołkiem góry lodowej (bo podczas gdy inni brali ze sobą średnio plecak i nic więcej, mój ekwipunek stanowiły: dwa materace, dwa koce, karimata, stos poduszek i ciuchcia wie, co jeszcze). Wybrałem się jak ruski handlarz na jarmark odpustowy.

Gdy zajechaliśmy na miejsce, otrzymałem pierwszy "znak", iż mój wyjazd nie był przypadkiem. Otóż, gdy już byłem na wózku i jechałem w stronę namiotu- trochę zmęczony bodaj dwugodzinną podróżą i generalnie wyglądający co najmniej kiepsko - podbiegła do mnie dziewczyna (jeśli to kiedyś przeczytasz, to proszę, zostaw mi swojego maila w komentarzu), która zapytawszy, czy nazywam się tak i tak - powiedziała, że mieszka kilka miejscowości obok mojej i... czyta mojego bloga (całe szczęście, nie poprosiła o autograf, bo zanim bym co wtedy nabazgrał, to pewnie by się już wieczorny koncert reggae zaczynał)! Mówiąc szczerze - spotkanie autorskie było ostatnią rzeczą, jakiej się wtedy spodziewałem; już prędzej bym widział Palikota na Dębowcu. Nadal z resztą paru rzeczy nie ogarniam...

Konferencje, w ogóle: słowa, jakich mieliśmy okazję słuchać, również utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto było pojechać. Zaproszeni na ten dzień goście, mówili dokłanie o tym, co w tym momencie nurtowało. Poza tym, takich nie-przypadków tego dnia doświadczyłem więcej, ale nie będę się już rozpisywał na ten temat...

Zwiedziłem też dębowiecki lasek. O jego ściółce mógłbym nawet napisać przewód doktorski, ale spokojnie - to nie teraz.

Poza Dębowcem, byliśmy też - już w innych dniach - na dwóch, "uduchowionych" górach - Pasierbcu i Paproci. Na jedną i drugą wyjechałem dzięki uprzejmości i wygodnej kanapie samochodowej jednego z księży...-moderatorów; co prawda - nie Maybach'em, ale za to w dobrym towarzystwie i przy niezłych płytach. Nie chcę wchodzić już w szczegóły obu pielgrzymko-wycieczek, ale jeden swój epizod muszę streścić. Na Pasierbcu,  ze względów głównie technicznych, musiałem chwilę przed Mszą poleżeć na karimacie prawie pod samym Ołtarzem. Czułem się wtedy trochę jak żywa puszka na ofiary (sam, z resztą, wyglądałem jak ofiara) i czułem się kiepawo. Jest jednak konkluzja: jeśli czujesz, że przydałaby Ci się szybka lekcja pokory - bierz karimatę i pod Ołtarz (nawiasem mówiąc, dostałem także kilka innych takich lekcji, ale o tym też nie będę się teraz wywodził)!

A propo's pokory, by nie powiedzieć: upokorzenia. Zostałem parę razy uznany przez gości oazowych za niewiastę i, choć już do tego przywykłem, jeden przypadek był dla mnie szczególny. Otóż, pewien duchowny stwierdził, iż jestem "p i ę k n ą dziewczyną" (dobrze, że nie miałem wtedy makijażu, bo wówczas ksiądz ten mógłby zgrzeszyć myślą - a tu celibat przecież)! Pierwszy raz w życiu usłyszałem taki komplement. Muszę chyba poważnie pomyśleć o jakiejś sesji zdjęciowej - na przykład na okładkę Glamour albo pójść na całość - i do Playboya...Będę tylko musiał pamiętać, żeby się przedtem ogolić.

Na koniec wpisu sam się muszę skarcić i przeprosić wszystkich Oazowiczów za zawalenie prezentacji na zakończenie. Na szczęście, koledzy w ostatniej chwili uratowali z tej tradycji co się dało - nie mniej, za moją przyczyną nie była ona do końca taka, jak być powinna

Jeszcze podziękowania... Nie wiem czemu, ale nie lubię na swoim blogu wymieniać osób z imion czy nazwisk.. Będę jeszcze pisał jakiś felietonik o oazie do "Drogi Nadziei" i tam będę dziękował - bo mam za co - bardziej szczegółowo, a teraz: Krystianowi, za to, że drugi raz z rzędu wytrzymał ze mną fizycznie i - co gorsza - psychicznie; Pawłowi, który również pomagał, jeśli mógł - a przede wszystkim Stowarzyszeniu "Cyrenejczyk", za zorganizowanie kolejnej oazy i wszystkim Uczestnikom!

Na koniec tego chaotycznego wpisu - piosenka reggae, która mocno kojarzy mi się z tymi pięknymi, dwoma tygodniami:










piątek, 5 lipca 2013

Osłabienie, sesja i ewolucja

Odkąd prowadzę bloga, nie miałem jeszcze tak długiej przerwy pomiędzy postami. Wynikła ona głównie z sesji oraz z jakiegoś chyba postępu mojej choroby, której żywotność można streścić sentencją "idę powoli, ale nigdy się nie cofam"...

Jest to pewien problem, bo ten postęp objawia się na przykład osłabieniem ręki, w związku z czym napisanie danego tekstu zabiera mi jeszcze więcej czasu i energii (a często wręcz od pisania mnie odwodzi). Tymczasem, z pisaniem tego i owego chciałbym wiązać swoją przyszłość; bliższą, może dalszą. Cóż, przydałaby się jakaś... asystentka...

Miałbym bardzo dużo do napisania, ale część z tego, co wcześniej chciałem napisać - już zapomniałem. Trudno...

Zacznę od sesji. Generalnie, wszystko w pierwszym terminie, z tym, że dwa egzaminy zostawiłem sobie na wrzesień. Co do tych, które miałem, zadowolony jestem z nich średnio. Mówiąc ściślej, dwa z nich trochę zawaliłem i ocena była nie taka, jak trza. Na domiar złego, po jednym z nich, tuż po wyjściu załatwił mnie gołąb (może ten sam oprawca, co wtedy  pod bankiem?) - a że rzecz się stała na Gołębiej - wszystko pozostało w zgodzie z Naturą. Czy jednak to była zwykła koincydencja (ja się ostatnio filozofią troszkę interesuję i stąd to moje wyszczekanie) ?

Odchodząc od tematu nauki - o życiu w Krakowie już chyba coś pisałem. Najbardziej brakuje mi eskapad MPK-owych. Fajnie się jeździ -a i ciekawych sytuacji, dialogów można być świadkiem. Niestety, w moim przypadku dotyczy to tylko autobusów, bo przynajmniej na razie - do krakowskiego tramwaju na elektrycznym się nie wjedzie... Chociaż, są niskopodłogowe.

Byłem też świadkiem kontrowersji na temat swojej płci. W momentach takich, jakie zaraz opiszę, miałem ochotę ogolić się na zero...

Prrzykład pierwszy: mały chłopiec  o mało nie wbiega mi na chodniku pod koła. Jego mama: 
- Uważaj, bo tam jedzie dziewczynka... Albo chłopczyk...

Przykład drugi: tata i syn przechodzą obok mnie. Po chwili słyszę syna:
-Szkoda go, prawda?
- No co ty! Przecież to jest dziewczyna!

Jak widać, zdania są podzielone...

Od jutra - oaza w Łososinie, następny wpis więc najwcześniej za dwa tygodnie. Na koniec jeszcze kawał własnej roboty:

Miliony lat temu idzie sobie Darwin po dżungli. Spotyka małpę z bananem w łapce i mówi:
- Ej, małpa, jestem głodny. Daj gryza...
Małpa dała gryza, na co Darwin:
- Dzięki, małpo! Będą z ciebie ludzie...




poniedziałek, 27 maja 2013

Porażony GROM-em

Mam dużo nauki. Mało czasu na bloga, a w sesji będzie jeszcze mniej. Dobrze, do rzeczy.

W sobotnie popołudnie zadzwonił mój telefon. Kobieta około trzydziestki:
- Dzień dobry! Czy to pan Kamil?
- Tak, przy telefonie
- Ale ten, który pracował w GROM-ie?

Zamurowało mnie. Przez ułamek sekundy poczułem się, jakbym faktycznie był eks-komandosem tego elitarnego oddziału. Czułem, jak zanik mięśni spływa po mnie jak po kaczce, muły rosną jak na drożdżach (GMO)... Owszem, widziałem parę filmów o tej jednostce, ale żeby tak bez żadnego szkolenia ani niczego... Ja nawet przecież CV nie mam (bo to co napisałem dwa lata temu to się do niczego nie nadaje; nawet zdjęcie tam wsadziłem takie nieprofesjonalne, z kawiarni przyszpitalnej)!

Teraz to niby wszędzie podpisuje się te klauzule o danych osobowych, ale nie ma takiej przetwórni, żeby mnie przetworzyła na wojaka!Musiałem więc znów odpowiedzieć zgodnie z prawdą (ja nawet WF-u nigdy w życiu nie miałem, chyba, że na ugulu [nie wiem, dlaczego słowo "ugulu" podkreśliło się na czerwono; skoro na tym ćwiczyłem, to chyba to istnieje, prawda?])... I to aż trzy razy, bo echo się odbijało i co zacząłem mówić, to przestałem  - bo nie lubię, jak się mi przerywa... 

Podsumowując - z GROM-em nadal mam tyle wspólnego, że sądząc po moim umyśle i, co bardziej widoczne, po skoliozie - zostałem nim kiedyś rażony...



sobota, 11 maja 2013

Na "stopa"

Ostatnio, po raz pierwszy sam (dziwnie to pisać w tym wieku), udałem się w niezapomnianą, pełną niebezpiecznych przygód podróż autostopem (po prostu, pozazdrościłem tego innym)...

Jako cel swej historycznej wycieczki obrałem Plac Inwalidów. Ktoś mógłby mnie w tej chwili wykpić, ale pomyślcie: gdzie może wyruszyć w takim momencie inwalida, jak nie tam - do swojej Mekki?

By złapać pierwszą-lepszą okazję, udałem się na ruchliwą trasę. Po trzech minutach oczekiwania jechał mój autobus. Podjechałem więc na skraj chodnika. Z racji tego, że nie bardzo dam radę wystawić kciuka, jak rasowy autostopowicz, patrzyłem tylko na kierowcę oczyma kota ze Shreka (bałem się tylko, żeby Pan kierowca nie pomyślał sobie, że ja tak patrzę bo on mi się podoba i żeby nie uciekł, gdzie pieprz rośnie). Facet zorientował się jednak, o co chodzi, bo zapytał na migi, czy wsiadam. Skinąłem głową. Zapytał powtórnie. Powtórnie kiwnąłem. Po sekundzie przerwy, spytał jeszcze raz (o tym, że mówię niewyraźnie wiem od dawna, ale że niewyraźnie kiwam - zataczając głową przy tym jakieś chyba półkole - to pewny nie byłem...). W końcu wysiadł, podszedł i zapytał, wyciągając podjazd: 
- Gdzie pan wysiada?
Poczułem się wolny, niezależny i pewny siebie na tyle, iż miałem ochotę odpowiedzieć "w Las Vegas!", ale się powstrzymałem i skromnie powiedziałem prawdę...

Chciałem się następnie przejechać w stronę Rynku, ale na Karmelickiej jakiś "anglik" parkował  na zjeździe z chodnika, zostawiając za mało, jak na mój wózek, miejsca. Musiałem wrócić, pokręciłem się tylko chwilę po okolicy...

Jak to zwykle na takich eskapadach bywa, poznałem ciekawe osoby, min. takie sympatyczne dwie dziewczyny, które całą drogę słuchały muzyki i gościa, który pisał sms-y...

Generalnie jednak, zdałem chyba egzamin na kartę autostopowicza... 

wtorek, 23 kwietnia 2013

Melanż

Długo nie pisałem. Tak wyszło.

Mam dzisiaj temat kontrowersyjno-satyryczny. Takie połączenie "Faktu" i "Szpilek". Tylko za darmo i trochę poważniej...

Mówi się, że wszystko ma swoje plusy i minusy. Czy wszystko, to nie wiem, ale... faktycznie, wiele rzeczy. Ostatnio na przykład, dzięki ks. prof. Hellerowi, zacząłem dostrzegać... piękno fizyki i matematyki! Poczułem się wstrząśnięty tym wydarzeniem w moim móżdżku, ale w sumie dobrze mi z tym. Już nigdy nie będę się śmiał ze ścisłych umysłów...

A więc skoro matematyka i fizyka mają zalety, co do niedawna było dla mnie abstrakcją, to i nawet ciężka choroba mimo wszystko, może je mieć. Ja znam ich kilka.

Przede wszystkim, pewnie nie spotkałbym tych świetnych ludzi. Spotkałbym innych, może także wartościowych, ale nie tych! Nie poznałbym ich historii; nie byłbym też świadkiem wielu sytuacji, które zostawiły we mnie jakiś ślad...

Druga sprawa: nigdy nie zostanę alkoholikiem ani narkomanem. Takie osoby - narkomani zwłaszcza - lubią wbić na melinę, a tam są przewżnie strome schody. Co prawda, moi kompanie mogli by mnie znieść/wynieść, ale wolałbym, żeby oni lepiej nie. Istnieją też meliny podmiejskie, bez barier, ale tam z kolei autobusy niskopodłogowe nie dojeżdżają... Z resztą, w takich placówkach to zimno mają, a ja mam słabe krążenie i pewnie zamarzłbym już we wrześniu...

Nie będę też złodziejem, nożownikiem, przemytnikiem (chociaż, w zasadzie...)...

Trzecia kwestia: nie boję się kalectwa! Na przykład, gdy widzę napis "PRÓBA PRZEJŚCIA GROZI KALECTWEM" - nie straszy mnie to aż tak. Człowiek często boi się tego, czego nie zna, a ja znam kalectwo jak Piszczek Ribery'ego, więc przykładowy napis, o ironio - nie paraliżuje mnie. Owszem, nie przechodzę obok tabliczki, bo nie mam takiej potrzeby (z resztą, jakby mnie kopnęło to byłoby straszne zamieszanie) - no ale, tak, jak piszę. 

Mógłbym też skoczyć sobie na główkę z klifu, ale na klif też nie ma podjazdu (to też zmienimy, jak dojdziemy do władzy, o czym pisałem post wcześniej).

Podsumowując... A, zresztą nie wiem, jak to podsumować.


Pozdrawiam,

Kambloger

wtorek, 9 kwietnia 2013

Hasło

Przy jednym z budynków, w których mam zajęcia, montowana jest winda zewnętrzna.Będzie dostępna od następnego semestru...

No i po co tyle zamieszania, skoro można go było uniknąć? 

Jako student politologii, wychodzący z założenia, iż "polityka jest zbyt poważną sprawą, aby zostawić ją politykom", winien jestem utworzyć jakiś program wyborczy.

Kiedyś, hasłem wyborczym jednej z polskich partii podczas kampanii było: 2 MILIONY MIESZKAŃ.

Jako przyszły założyciel i prezes Polskiej Partii Rencistów i Emerytów (wpisowe: 5zł) - odwrotna nazwa już zajęta - opracowałem inne, mniej chwytliwe acz podobne: 2 MILIONY PODJAZDÓW.

Wiecie, podjazd to świetna sprawa. Daje poczucie niezależności. Jak widzę jakiś podjazd, to muszę się po nim przejechać. Najbardziej lubię takie długie i pokręcone, ale z każdego skorzystam.

W ogóle, jak się ze żwawą ekipą dobierzemy do "koryta" (to słowo mnie odraża, bo nie bardzo lubię jeść), to będzie podjazd na podjeździe. W dodatku, jeśli ktoś będzie chciał zamontować gdziekolwiek schody, to będzie musiał pokonać taką biurokrację, jaka się polskim przedsiębiorcom przy prowadzeniu firmy nie śniła. Powiem Wam, że jestem cięty na schody "jak byk na czerwone".

Po tym wszystkim zrobimy coś dla całego Narodu: obalimy ZUS (i sami se renty weźmiemy).

Głosujcie na nas, będzie PODJAZDOWO!



czwartek, 4 kwietnia 2013

Monolog

Nie no, muszę mieć te narty do wózka. Muszę mieć narty - bo w zimie bez nart to nie jestem nic warty... A zima w Polsce długa. Stąd moja prośba do wszystkich inżynierów Świata (yes, I'm talking to you, enginer): wykonajcie narty, do wózka, zespolone z joystickiem, co? Wodne też mogą być... Albo snowboard, tylko przy snowboardzie trzeba mieć głowę obróconą o 90 stopni, a mnie wtedy kark boli okropnie (bo mam przykurcz) i musiałbym pewnie patrzeć spod oka. Nie dość, że z wózka (co już odstrasza niektóre dzieci),  to jeszcze spod oka. Wolałbym więc narty...

Zostawmy na chwilę Zimę. Wczoraj naszła mnie całkiem mądra myśl. Otóż, wieczorem rozmawiałem przez Skype'a z kolegą. Jednak, gdy on coś mówił, ja nic nie słyszałem; on natomiast mnie słyszał bardzo dobrze. Nasza rozmowa wyglądała więc tak, że ja coś mówiłem, on natomiast mi odpisywał na czacie, bądź gestykulował. Niestety, literki na Skypie mam bardzo małe, przez co nie byłem czasem pewny, co jest napisane i, biorąc pod uwagę całokształt - nasza rozmowa była "trudna"...

Odnoszę wrażenie, że czasami tak samo wygląda nasza rozmowa z Bogiem. On słyszy nas bardzo dobrze i odpowiada. My natomiast nic nie słyszymy, bo mamy zryte głośniki. Wtedy Bóg pisze, ale złościmy się wtedy, że te "literki" są za mała i nie wiadomo o co chodzi, że czcionka powinna być ogromna itd...

Jesteśmy nerwowi. Choć człowiek to najwspanialsza istota, to czasami w duchu przyznaję rację Markowi Twainowi, który stwierdził ""Gdyby tak człowieka skrzyżować z kotem - straciłby na tym tylko kot"...

środa, 27 marca 2013

(...)

Nie wiem, czy ta zima się skończy w tym roku, czy nie. Przecież, w takich warunkach to nawet szczaw nie wyrośnie, nie mówiąc już o mirabelkach czy innych...

Zima też w polskiej piłce. Dobrze, że jest takie państwo jak San Marino, dzięki któremu choć troszkę można sobie poprawić morale. My się (trochę) cieszymy, oni się cieszą, i luzik. Krótko mówiąc - po okropnych przejściach z Ukrainą - Dzięki Ci, Boże, za San Marino! Z resztą, nawet "Lewy" dwa razy trafił, więc jest dobrze (chyba się chopok zapomniał, że nie Borussia)...

Tak więc, z okazji Świąt Wielkiej Nocy, życzę Wszystkim zakończenia Zimy. Każdej. Meteorologicznej, w polskiej piłce, na linii Phenian - Waszyngton, rząd - związkowcy, Białka - Bukowina, a przede wszystkim Zimy w duszach, jeśli ktoś posiada... 

P.S. Podobno, jakieś bociany zawróciły nad Polską i nazad do Afryki. Ale przylecą...

środa, 13 marca 2013

Wynik Konklawe a Liga Mistrzów

Miał być młodszy, a jest starszy. Pierwszy w historii papież-ojciec zakonny, pierwszy spoza Europy, pierwszy Franciszek...

Wczoraj grała Barcelona z Milanem. Choć ta pierwsza, chcąc awansować, zadanie miała bardzo trudne, dała radę, w dużej mierze dzięki Messiemu - geniuszowi z kraju nowego papieża, Argentyny...

Po mojemu to to było tak:

Kardynałowie, po wczorajszym dniu, wiedzieli, że faworytami w Konklawe są Włosi i Argentyńczycy (ja wiem o dwóch: obecny już papież, kard. Bergolio i kard. Sandri). Żeby więc nie przedłużać, większość kardynałów uzgodniło że wieczorem obejrzą meczyk. Jak do ćwierćfinału przejdzie Barca (z Messim w składzie), wybiorą Argentyńczyka; jak Milan - to Włocha...  Układ był sprawiedliwy, bo choć klub z Mediolanu był teoretycznie korzystniejszym położeniu - to i przecież włoskich kandydatów na Stolicę Piotrową było więcej...

Tak więc dzisiaj kandydatów było już tylko dwóch. Natomiast głosowania aż trzy, ponieważ by wybrać papieża, potrzeba większości 2/3 głosów (poza tym część elektorów - która nie zna się nafutbolu, z początku pomylili zasady i zamiast na Argentyńcków, głosowali na Hiszpanów, bo przecież Barcelona jest w Hiszpani)...

Potwierdzę swoją teorię tym, że neopapież dostał poobne owacje jak wczoraj Messi po bramkach na Camp Nou. To wszystko to nie przypadek!

Mam jednak też drugą tezę: kard. Bergolio był najlepszym kandydatem...



poniedziałek, 11 marca 2013

Prawy prosty

Remont w akademiku. Startują o 7.00 rano. Najlepiej się wtedy śpi, nie tylko niepełnosprawnemu, którego jednym z niewielu profitów chorobowych jest możliwość dłuższego pospania sobie. Jeszcze parę dni i puszczą mi nerwy; zareaguję jak Adaś Miauczyńnski.




Nie powtarzajcie tego, nie chcę gorszyć...

Ostatnio wspomniałem, że napiszę coś o Gołocie.

No właśnie, bo to mój idol z dzieciństwa. Do dziś pamiętam tą przebeczaną przeze mnie noc, po wpadce z Tyson'em. Tak czekałem na tą walkę...

Teraz Andrzej to już inny bokser. Forma nie ta. Ale dzisiaj Andrzeja darzę chyba jeszcze większą sympatią, niż wówczas. Łączy nas bowiem nietylko nienajlepsza kondycja, ale i kiepska dykcja. On spowodowaną ją ma wieloma ciosami, ja chorobą  może trochę nieróbstwem, ale efekt ten sam...

Powiem Wam też, że ja właśnie dlatego nie boksuję, że nie chciałbym by mówić gorzej niż obecnie. Być może część z Was myśli, że ja w tym momencie żartuję (zwłaszcza te osoby, które mnie znają ciut gorzej i nie wiedzą, że jestem sztywny [nie tylko z budowy ciała]). Bo choć faktycznie kondycha marna, to siła w "mułach" jest (tym bardziej, że przecież "siła" to pojęcie względne)... Jedynym problemem byłyby ciosy proste, bo te przykurcze...

A co do Andrzeja, to ja w Niego wierzę! Jeszcze dołoży Kliczkom i będzie Mistrzem Świata! Andrew, come on!


poniedziałek, 4 marca 2013

Tron pusty


Jakoś tak dziwnie bez papieża. Bezpapieżewie takie. Na przykład na Mszy Św. ksiądz podczas Liturgii eucharystycznej opuszcza słowa "... z naszym papieżem (BXVI)..." i przechodzi  od razu do biskupa. Na pewno jest to szczęśliwy okres dla osób, którym czas na Mszy się dłuży, bo zyskują te 1-3 sekundy, w zależności, jak szybko mówi ksiądz. Na pewno cieszy się też Usain Bolt, bo w trzy sekundy to on już 30 metrów jest do przodu; ale poza tym, Kościół bez głowy chwilowo jest. Nawet Aniol Pański w południe jest bez sensu mówić, bo i tak się nie ma z kim łączyć duchowo...

Żeby nowa głowa była jak dwie głowy, "adoptowałem" kardynała (http://adoptacardinal.org). Ja wylosowałem kard. Crescenzio Sepe z Włoch. Nie wiem, czy byłby zadowolony ze swojego adopcyjnego bądź co bądź... ojca (być może stwierdziłby, że taki stary to siara), no ale ja się będę starał jak mógł...

Inicjatywa troszeczkę przypomina mi grę z dzieciństwa, gdzie w paczkach z chipsów były karty z różnymi piłkarzami. Gdy ktoś tych kart już trochę uzbierał, mógł grać z kolegami... 

A już na poważnie, myślę, że to bardzo ciekawy projekt młodych (i pewnie nie tylko) katolików. Z resztą, dużo mówi się, że nowy papież powinien być bardzo otwarty na młodzież właśnie, na nowe środki przekazu itd... Oby tak było, zachęcam do adopcji kardynała. Z resztą w ogóle do adopcji, adopcje są ok!

Jest też mowa o tym, iż nowy O.Ś. powinien być młodszy, dobrze zorientowany w szybko zmieniającym się świecie... A propos: zmieniłbym, po tym wykładzie teologicznym temat na Gołotę, ale... to może już następnym razem.

piątek, 22 lutego 2013

Sesja i światło

Nie pisałem już tak dawno, że w tym czasie zdążyło się wydarzyć wiele ciekawych rzeczy na Świecie i nie tylko. Ojciec Święty ustąpił (myślę, że w peł ni rozsądnie postąpił), rozpoczął się Wielki Post (jak w tym roku mniej jem na przykład), skała z Kosmosu potłukła Rosjan; na koniec Matka Madzi Superstar stanęła przed sadem...

Obecnie przebywam z Mamą w akademiku, jestem w trakcie sesji. Póki co, idzie nie najgorzej, ale każda passa kiedyś się kończy. Pożyjemy - zobaczymy.


Tu, w moim akademikowym pokoju, jest taki fajowy myk. Mianowicie, jako, że jest to pokój przystosowany do potrzeb osoby niepełnosprawnej, to kontakty elektryczne są zamontowane trochę niżej niż zwykle. Dzięki temu, przy sprzyjających okolicznościach, jak się zepnę i zaprę - mogę sobie trochę popstrykać. Czasami, jak się dorwę, to sobie tak przełączam i przełączam (mam nadzieję, że nikt z "Zielonych" tego nie czyta, bo coś czuję, że zostałbym przerobiony na żarówkę energooszczędną). Co prawda, po takiej męczącej zabawie (bo niewątpliwie jest to dla mnie niezła zajawka), mam zakwasy przez tydzień, ale co się nacieszę to moje...


Mam jeszcze sporo nauki, ale po egzaminach - o ile nie będzie poprawek - będę się starał pisać już częściej. Tymczasem, mam do Was zupełnie niezobowiązującą choć serdeczną prośbę o przekazanie 1% na moją szeroko pojętą rehabilitację. Chodził po niej będę, ale że tak zarymuję, choć zostanę nadal krzywy, ale za to dłużej żywy...


To dane:






Serdecznie dziękuję!

Pozdrawiam

niedziela, 27 stycznia 2013

Niech żyje bal!


Dowiedziałem się, że teraz modne jest wynajmowanie partnera na studniówkę. Dowiedziałem się za późno...

Kandydatów/kandydatek w internecie jest pełno, przeróżne typy ogłoszeń. Ja też bym bardzo chętnie spróbował swoich sił, jako osoba towarzysząca. Oryginał jestem. Byłby na mnie popyt. Za rok wystawię swoją ofertę, o następującej treści:

"Studniówka za pasem, a Ty bez partnera? Jestem sanitariuszem imprezowym i już pędzę do Ciebie na sygnale! Atrakcyjny, przystojny i dowcipny. Własny garnitur. Nie zasnę pijany pod stołem, bo jestem abstynentem - nie narobię Ci wstydu! Tańczę świetnie (acz specyficznie) w parze, jak i solo, a polonez to moje drugie imię! Pogadam przy stole na każdy temat; znam angielski. Jeśli chcesz, przedstawię się jako Twój chłopak. Jestem fotogeniczny, na fejsie wyjdziemy bajecznie! Trzymam mocz ile chcę, więc nie opuszczę Cię nawet na krok przez cały bal! Dzwoń, bo jeśli się spóźnisz - pójdziesz sama! Ja jestem tylko jeden!"

Jak już przyjadę, to będzie za późno. Nie wywali mnie, bo  miałaby za dużo do stracenia - jakoś mnie tam koleżankom wytłumaczy. Dopiero na miejscu jej powiem, że będzie musiała mnie karmić - bo chodź za jedzeniem nie przepadam - nie będę przecież tak siedział i patrzył. Na miejscu też jej wyjaśnię, że w "polonezie" będzie musiała iść z lewej strony - bo prawą ręką trzymam joystick - i że nie będę opadał, no bo na wózku się nie da.

Ale to wszystko dopiero za rok...

środa, 23 stycznia 2013

Na czele darmochy (przepraszam za dziwną czcionkę)



Powiem Wam, że ja to mam szczęście! Z 

resztą tak, jak wszyscy niepełnosprawni w 

naszym kraju. Po kolei…



Kiedys wszedłem sobie na taką stronkę 

internetowej księgarni z e-bookami - dla 

uziemionego studenta to przydatna sprawa. 

Z ciekawości i (studenckiej) zaradności 

postanowiłem otworzyć zakładkę „darmowe” 

. A tam…


Pierwsza strona wypełniona tytułami o mnie i o do mnie podobnych koleżankach i kolegach! Podam tylko trzy przykłady:

 

Niepełnosprawność i niepełnosprawni w polityce społecznej”, „Osoby z ograniczoną sprawnością na rynku pracy - portret środowiska.”, „Od samoakceptacji do aktywności? Postawy wobec własnej niepełnosprawności a aktywność zawodowa

 

Duma i uniesienie duchowe aż mnie ponoszą. Strona druga: otwiera ją – „Inni czy podobni? Charakterystyka osób z ograniczeniem sprawności” (Innym, czy podobnym jam?). Oprócz tego cos o nadzorze pedagogicznym, cos z matematyki i kilka innych pozycji. Trzecia strona – kilka numerów magazynów oraz książki o bezrobociu i rynku pracy, a wśród nich „Psychologiczne aspekty wdrażania zmian w PUP”. Swoją drogą, moim zdaniem winno być napisane w „PUP-ie” czy „PUP-ach” raczej…

 

No i ostatnia stronka „darmowych”. Jedna książka o bezrobotnych, a reszta to mieszanka tematów.


Podsumowując – niepełnosprawni stanowią największą grupę społeczną, o której można poczytać za 0. Po piętach depczą nam bezrobotni, pozostała częsć tabeli to różne osoby…


Szczerze mówiąc, cieszy mnie,  że jestem na piedestale, że możecie o mnie – a zwłaszcza o mojej pracy – czytać do woli. Martwi mnie jednak brak wśród wyżej wymienionych grup przestępców i kobiet w ciąży. Ech, to byśmy dopiero tworzyli zgraną ekipę… O NICH TEŻ POWINNO BYĆ ZA DARMO!!


A nawiasem mówiąc, z tej radości przebija też  w serduszku pytanie. Czy o mnie nie jest ta biblioteka za free dlatego, że jestem free warty? Człowiek o gryzoniach chce poczytać, musi zapłacić;  o niepełnosprawnym – proszę bardzo!


Nieważne. Kobiety w ciąży, przestępcy, bezrobotni i niepełnosprawni wszystkich krajów – damy radę!



niedziela, 13 stycznia 2013

Pochwalony...

Miałem napisać jakieś podsumowanie roku, ale w sumie wszystko jest na blogu i szkoda mi czasu, przed sesją go brakuje. Napiszę tylko, że był on jak dla mnie dość wyjątkowy i intensywny - m.in. Matura, wyjazd na "K2" (http://kambloger.blogspot.com/2012/05/mae-k2.html), mój wolontariat podczas Euro, pierwsza oaza bez Mamy (http://kambloger.blogspot.com/search?q=oaza;  http://kambloger.blogspot.com/search?q=artyku%C5%82), co w tym wieku brzmi i dziwnie i zabawnie.

A teraz się zdobędę na wpis głębszy (choć może wydać się dziwny), jak te dziury po zimie w naszych drogach...

Nie wiem jak zacząć... To zacznę krótko: nie lubię być "chwalonym".

Nie mówię tego przez fałszywą czy mniej fałszywą skromność. Nie lubię. Pewnie dlatego, że argumenty, przez które jestem właśnie raz na jakiś czas pochwalony czy "podziwiony", są dla mnie jakby niejasne, bo z reguły w taki czy inny sposób nawiązują do mojej choroby...

Potraktujcie to, co piszę, jako coś subiektywnego (z resztą, cały blog jest przecież subiektywny) - no bo gdy ja widzę na przykład osobę, która zmaga się z takimi czy innymi poważnymi problemami (niekoniecznie chorobą) - a mimo to jest otwarta; ma jakiś cel, robi lub przynajmniej stara się robić coś w życiu - to też w jakimś sensie ją oczywiście podziwiam. Ale ten podziw mnie irytuje, gdy jest wyładowywany na mnie. Podam proste przykłady.

Nieraz ktoś mówi mi wprost lub pośrednio (zależy czy ma zeza, czy nie), że mnie podziwia za aktywność, za wolę życia. Za chęć i siły do nauki zwłaszcza... Ręce mi wtedy opadają (w sumie to cały czas mam opuszczone), nie wiem, czy mam potwierdzić czy zaprzeczyć; powiedzieć "dziękuję" czy "eeeeee taaaaaam"...

Oczywiście, choroba sprawy nie ułatwia. Nieraz jest ciężko. Tym bardziej, że cały czas ktoś musi mi przy wszystkim pomagać. Ale bezczynność, brak konkretniejszego celu i nieposiadanie jakiejś - nawet mglistej - wizji na przyszłość też wymagałyby dużo wysiłku i codziennej determinacji, prawda? Poza tym, ja jestem niepełnosprawny od urodzenia, więc wszystko co robię, robię raczej naturalnie, bez przemyśleń heroicznych...

Następna rzecz: poczucie humoru "mimo wszystko".

Poczucie humoru chyba faktycznie mam, bo ze dwa razy się na tym przyłapałem. Ale czy jest ono powodem do jakiegoś podziwu, nawet w zestawieniu z chorobą... Wątpię. Jest to chyba raczej cscha wrodzona. A jak wrodzona, to nie wybiera - zdrowy-niezdrowy. Co prawda, gdybym bardzo chciał, to można by je przykrócić zamiast rozwijać, ale po co? Często się przydaje, choćby jako naturalny mechanizm obronny, co z resztą nawet nauka potwierdziła. Jestem za nie wdzięczny Bogu...

Od tych "pochwał", już mniej mnie przeraża często tak nie lubiana przez osoby niepełnosprawne litość. Moim zdaniem, w dużej mierze świadczy ona o naturalnych, dobrych odruchach. Z resztą... nieraz przynosiła mi wymierny profit! A to jakaś kinder-niespodzianka (za słodkim nie przepadam, ale dobrze kojarzy mi się z dzieciństwa), a to obietnica modlitwy, a to jakieś soczyste jabłuszko, a to z kolei soczysty buziak od jakiejś wzruszonej laski (choć znacznie częściej od wzruszonej posiadaczki laski)...

"Podziwianie" mnie jest też ryzykowne, bo może skończyć się tym, że jak tak się z czasem nasłucham - to, nawet mimowolnie - uderzy mi "sodówa" i będę jeździł taki dumny, z podniesioną głową (dopóki jeszcze mogę ją samodzielne podnieść)...

Na koniec, żeby rozluźnić atmosferę po tym może dość trudnym, niepopularnym  wpisie - nietrudna, popularna piosenka





piątek, 4 stycznia 2013

Pierwszy taki ostatni, czyli Sylwester 2012


Ten Sylwester nie był, jako pierwszy w życiu, spędzony przeze mnie w domu, przed komputerem czy telewizorem. 

Głównie dzięki pomysłowości koleżanki i życiowej zaradności reszty, zebraliśmy się fajną grupą, mieliśmy jedzenie, picie i nam nie brakło, wręcz przeciwnie (bo na takim jednym Sylwestrze to Pepsi nie było już o 23)!

Było, generalnie bardzo fajnie. Miło jest spędzić wieczór ze starymi znajomymi, świetnymi ludźmi. Tym bardziej szczególny, jakby nie było - wieczór...

Niefart, nie wiem, na szczęście czy nie, na przełomie roku mi dopisał. Na przykład, po północy pojechałem na korytarz się troszkę przewietrzyć i ochłonąć. Przechadzały się tam też, bądź stały w grupie  różne osoby. Wszyscy, nawet nieznajomi, co zrozumiałe życzyli sobie "Szczęśliwego". Gdy przejeżdżałem obok trzyosobowej grupki, złożonej z dwóch, całkiem-całkiem dziewczyn i chłopaka, też im po życzyłem. Miałem nadzieję, że te dziewczyny przynajmniej się ładnie uśmiechnął, jeśli nie z życzliwości, to przynajmniej - będąc pod wpływem alkoholu - na widok śmisznego, kudłatego gościa z kudłatym misiem obok ramienia, nie wiadomo po jaką cholerę tam będącego. Nic z tych rzeczy. Uśmiechnął się za to, odpowiedział i nawet mnie czule pogłaskał ich kolega...

Niefart nie opuścił mnie także wcześniej, po południu, gdy przypadkiem na korytarzu spotkałem pewną sympatyczną Beatę. Wykazała nawet chęć rozmowy, ale ja jakoś dziwnie zacząłem seplenić i tylkom się skompromitował...

Trochę więcej szczęścia miałem w "Mafii". Zagraliśmy w nią po północy,. Wcześniej tej towarzysko-psychologicznej gry nie znałem, i żałuję, bo jest świetna.

Ginąłem w niej stosunkowo późno. Niestety, nie wszystkim szczęście dopisywało; znachor na przykład, załatwiony przez kucharkę, swoją śmierć odczuł aż w realu. Nie będę się jednak wdawał w szczegóły, bo jak się  namiesza to potem jest straszny dyskomfort...

Na koniec dziękuję wszystkim tam obecnym za przybycie i wszelką pomoc. Nie wiem jak Wam, ale mi się naprawdę podobało...

P.S. Tymi drzwiami to się nie przejmujcie...