wtorek, 31 marca 2020

Kwarantanna - poziom zaawansowany

Ostatni wpis wywołał chyba, wnioskując po wiadomościach jakie dostawałem, sporo emocji, w tym smutku itp. - co nie było moim celem. Podobnie nie chciałbym raczej spowodować tego dzisiaj, więc bez stresu, niewiasty zwłaszcza, bo trzeba w tych czasach na wszelki wypadek oszczędzać chusteczki.  

Muszę jednak zabrać głos (nie zważając na fakt, że póki co nie mówię) w jednej sprawie, bo aż mi się nóż w kieszeni otwiera, a nawet bagażnik w wózku. Od wielu dni słychać głośne narzekanie na kwarantannę, przymusowe siedzenie w domu. Narzekają pewnie wszyscy - młodsi, starsi, biedni, bogaci, szybcy i wściekli, osoby żyjące w wolnych związkach, szybkich związkach itd. Trud sprawia nie tylko wytrzymanie przez zdecydowaną większość czasu w jednym miejscu, ale z tego, co słyszę, jeszcze bardziej chyba wytrzymanie przez zdecydowaną większość czasu w jednym gronie, z tymi samymi osobami. W dużym stopniu to rozumiem - są w życiu różne, skomplikowane sytuacje, zróżnicowane charaktery, brak przyzwyczajenia do takiej sytuacji itd. Ale chciałbym się tutaj pochwalić, że ja prowadziłem kwarantannę już zanim to było modne. Gdzieś od 26 lat. Z hakiem. 

Nie muszę tu pewnie wyjaśniać co mam na myśli. Po prostu ze względu na chorobę sporą większość życia spędziłem w domu. Oczywiście, były spacery, wyjazdy na turnusy rehabilitacyjne, od kilku lat uczęszczam na studia... To wszystko to jednak bardzo niewiele aktywności w porównaniu do większości moich rówieśników. Z resztą, teraz moja kwarantanna znowu się pogłębiła ze względu na pogorszenie stanu zdrowia, o którym pisałem ostatnio. Ba, wskoczyłem nawet na wyższy level i teraz prowadzę akcję #zostańwwyrku. Co jeszcze ważniejsze - przez 99% czasu mojego życia jest przy mnie mama - przez 24/h. Doktorant-mamin synek, to brzmi dumnie! 

Często jest trudno - i mamie i mi - ale jakoś żyjemy i nawet się do siebie oddzywamy. Zazwyczaj. 
Szkoda tylko, że medale za długoletnie wspólne życie przyznawane jest tylko małżeństwom, bo to i prestiż, i szacunek na dzielni, i telewizja, i może jakiś zestaw garnków by się trafił... 

Podkreślam raz jeszcze, że nie piszę o tym po to, żeby się nad sobą rozczulać. W porównaniu z wieloma innymi osobami niepełnosprytnymi na całej Ziemi to ja i tak jestem chłopak światowy. Sam znam  ludzi, którzy kwarantannują się przez kilkadziesiąt lat w jedynym i tym samym łóżku, bez dostępu do internetu, niejednokrotnie bez fizycznej możliwości komunikowania się z innymi osobami... W niektórych przypadkach może i nawet da się do tego w jakimś stopniu przyzwyczaić, co może być pocieszeniem dla wszystkich pokrzywdzonych dzisiaj przez epidemię męczenników-zakładników. Dacie radę, za parę lat będzie Wam lżej! 

W tej sytuacji przypominają mi się jeszcze słowa zmarłego niedawno słynnego ks. Pawlukiewicza - "A może nam w życiu bywa tak ciężko, ponieważ nieustannie zabiegamy o to, by było nam lekko?". 



niedziela, 15 marca 2020

Inwalida z krwi kości

Ostatnie miesiące to najtrudniejszy czas w moim życiu. Z kilku powodów. 
Jeden z nich to ostre pogorszenie mojego stanu zdrowia. Wcześniej też specjalnie Herkulesem nie byłem, ale teraz stoczyłem się na dno. I to paradoksalnie w czasie, kiedy otrzymałem w plecy pierwsze cztery dawki Nusinersenu - leku na rdzeniowy zanik mięśni. 

Tuż przed Wigilią zachorowałem na ostre zapalenie płuc. Tak ostre, iż zostałem podłączony do respiratora. Dotąd nie oddycham samodzielnie, a także nie jestem w stanie mówić paszczowo. Z dnia na dzień straciłem więc dwie, właściwie najważniejsze funkcje samodzielne, jakie do tamtego dnia posiadałem. Nie wiem co będzie dalej. Cóż, zwierzęta w Wigilię mówią ludzkim głosem, a inwalidzi - jak widać - przestają... 

Od tamtej pory przechodzę coś w rodzaju kwarantanny. Nie ruszam się z łóżka. Rozpocząłem ją zanim to było modne. W ciągu tych blisko trzech miesięcy zdążyłem być pięć razy w różnych szpitalach i oddziałach. Łącznie prawie dwa i pół miesiąca. Jeszcze trochę i zdobyłbym koronę szpitali małopolskich. A może jeszcze zdobędę. 

Na początku leczenia miałem do ciała podłączonych tyle kabli i rurek, że mógłbym zostać twarzą Izby Gospodarczej "Wodociągi Polskie". Gdzie się dało, tam było jakieś połączenie (teraz jest nieco lepiej, choć dalej mam zadatki na hydraulika). Leżałem głównie na oddziałach intensywnej terapii. Przez pierwsze dwa tygodnie byłem praktycznie nieświadomy. Kiedy zaczynałem dochodzić do siebie, w pierwszej chwili nie bardzo wiedziałem co się stało, dlaczego jestem w szpitalu, co robią te wszystkie sprzęty dokoła, ile czasu minęło itd. Można byłoby wmówić mi wszystko, łącznie z tym, że dinozaury kontratakują i brakuje już kamieni albo że komunizm jeszcze nie upadł (trochę jak 
w filmie "Good bye, Lenin!"). 

Przeszedłem kilka małych zabiegów, spożyłem trochę opioidów... Parę razy byłem bliski śmierci przez uduszenie się. Dziwne uczucie mieć świadomość, iż już za chwilę możesz przejść do "Krainy Wiecznych Łowów". Robisz sobie błyskawiczny rachunek sumienia i widzisz, że szału nie było. Postanowienie poprawy jest dużo silniejsze niż zazwyczaj, ogólnie wszystkie myśli są wtedy bardziej intensywne. A potem jakimś cudem wychodzisz z tego i całe "katharsis" szlag trafia aż do momentu, gdy znowu się dusisz i znowu masz w planie zostać kanonizowanym. 

Dzięki temu całemu zdrowotnemu stoczeniu się, doświadczyłem jednak naprawdę dużo dobra. Od najbliższych, przyjaciół, znajomych, lekarzy, pielęgniarek... Lista osób i uczynków jest długa. Począwszy od opieki, poprzez - chociażby - pomoc w skonstruowaniu systemu do komunikacji, modlitwę, odwiedziny, niezapowiedziane przynoszenie żelków (i to przez Panie pielęgniarki) - skończywszy na zorganizowaniu pobytu rehabilitacyjnego. Nie wiem czy na to wszystko zasłużyłem. Przecież ja nic takiego nie robię. Ba, ja w ogóle nic nie robię, nawet nie oddycham... 
Teraz jestem prawdziwym inwalidą, nie jakimś przebierańcem. Inwalidą z krwi kości - zwłaszcza kości. 

Ogólnie mam w życiu dużego pecha. Dotyczy on ważnych spraw życiowych, jak i tych bardziej prozaicznych (z tych drugich miałem kiedyś np taką sytuację: wybierałem się na egzamin. Aby mieć pewność, że zdążę, wyjechałem z dużym zapasem czasu. Na nic się to zdało, ponieważ akurat aż trzy lub cztery autobusy z rzędu nie posiadały podjazdu dla wózków. By było ciekawiej, tego ciśnienia nie wytrzymał pewien gołąb, załatwiając na moją białą koszulę swoje ptasie potrzeby fizjologiczne). Myśląc o różnych swoich niepowodzeniach, uzmysławiam sobie czasem jednak, iż równie dużo w życiu mam szczęścia, co widać właśnie na przykładzie pomocy otrzymanej w ostatnich trudnych chwilach. 

Takie jest życie.  
C'est la vie. 
Life is life.