niedziela, 15 grudnia 2013

O oazie raz jeszcze

Na koniec ostatniego posta napisałem, że następny wpis będzie ostry. Muszę jednak skorygować plany: ten ostrzejszy będzie troszkę później, a dziś pokażę Wam felietonik o tegorocznej oazie, który miał zostać - ale na razie nie zostanie - opublikowany w Drodze Nadziei. Jest on nieco podobny do wakacyjnego "sprawozdania" z Ł.G.




         Te wspomnienia pisze po upływie pewnego czasu, jaki minął od zakończenia oazy 2013 w Łososinie Górnej (która działa się w Zespole Szkól- naprzeciwko bankomatu i w sąsiedztwie Delikatesów Centrum, w okolicy skądinąd bardzo uroczej, położonej w Beskidzie Wyspowym). Nie będą one zatem jak świeże zioła, a raczej jak odgrzewany kotlet. Rolę kuchenki będzie pełnić tu moja głowa, a role schabowego – tamto miejsce, czas, wydarzenia, a przede wszystkim ludzie...
         Turnus był stosunkowo mały. Przynajmniej, nieco mniejszy niż z reguły. Ciężko powiedzieć, czy był to plus czy minus. Plusem tego natomiast był pewnie fakt, iż była lepsza okazja do głębszego poznania się nawzajem, co jest tym bardziej utrudnione, im większa jest liczba uczestników.
         Skoro wykład z logiki mamy za sobą, można przejść do konkretniejszych wspomnień. Momentów, które utkwiły w pamięci, jest wiele. Postaram się wybrać parę i skupić właśnie na momentach (ewentualnie zahaczyć o własne przemyślenia), bo myślę, ze kolejne opisy atmosfery, świetności uczestników itd. byłyby zbędne.
         Zacznę z grubej rury. „Prymicje”, jakie miały miejsce na oazie, były jednym, wielkim skandalem. To, co się tam wtedy działo, nie było zbyt katolickie. Nie mówię oczywiście o samej „prymicyjnej”, odprawionej w obrządku łacińskim, posoborowej, sprawowanej przez rzymskokatolickich prezbiterów Mszy Świętej. Mówię o tym, co było tuż po...
         A tuż po było tak: jeszcze przed Nabożeństwem dostaliśmy przy wejściu po wstążeczce i baloniku np. do przypięcia, czasem po dwóch, w różnych kolorach. Było ładnie, wesolutko. To był jednak tylko początek. Po wyjściu z kościoła, kazano nam z tymi rekwizytami iść, w uroczystym pochodzie-procesji do szkoły, miejsca naszej oazy. Niczego nie dodając i niczego nie ujmując, wyglądało to jak „parada równości”! Tym bardziej, że w 90% przypadków szliśmy w parach jednopłciowych, tzn. dziewczynę na wózku pchała dziewczyna, a chłopaka na wózku pchał chłopak. Niby normalne, ale w tamtym momencie - jakże okrutne!
         Żeby nie było wątpliwości, jeszcze jeden dowód: gdy nasza parada równości dotarła na obiad, okazało się, że na deser będą lody. Tymczasem, w nagrodę za wzięcie udziału w tej największej, warszawskiej „paradzie” można było dostać... właśnie po lodzie! Przypadek?
         Jeśli ktoś z Was uważa, że podobnie jak towarzysz Wiesław Gomulka mam „odchylenia prawicowe”, to powiem tak: skolioza, taka jak moja - do czegoś zobowiązuje...
         Teraz zmienię może temat, bo miała być „Droga Nadziei”, a zrobiła się na chwile „Droga beznadziei”. A propo’s drogi właśnie: bardzo podobała mi się nasza wycieczka do Dębowca. Była modlitwa, konferencje, reggae... Pierwszy raz adorowałem Najświętszy Sakrament przy takim gatunku muzyki, która docierała do tamtejszego Sanktuarium ze sceny. Uczucia miałem trochę mieszane, ale to nie o moje uczucia tu głownie chodziło. Z resztą, z każdą chwilą ta jamajska adoracja robiła się coraz ciekawsza...
         Musze podzielić się z Wami również jedną, przykrawą historią, choć nieco osobista (pisałem o niej na swoim blogu, ale przecież nie wszyscy go czytają, wiec się powtórzę). Podczas Mszy Świętej na Pasierbcu, jeden z ksieży-gosci, podchodząc do mnie podczas przekazywania sobie znaku pokoju, powiedzal patrząc mi – jako, że byłem ostatni - prosto w oczy: została mi jeszcze tylko ta piękna dziewczyna...
Gdybym był kobietą, to na taki tekst bym chyba nie poleciał. Mowie: chyba, bo skąd mam wiedzieć? A tak w ogóle, to my sobie tu żartu-żartu, ale gdyby o tej scenie dowiedziały się niektóre media i środowiska, to pewnie zaraz by było: że trzeba wreszcie znieść ten celibat, a najlepiej to od razu księży żeby się już nie rozszczególawiac; a jak księży, to Kościół i kościół. Na końcu już tylko Boga i świat będzie lepszy...
         Na koniec mam dobrą wiadomość dla wszystkich.  niechodzących Czytelników. Otóż, słyszałem ostatnio jak pewna pani doktor mówiła do matki okołorocznego dziecka: Im później dziecko zaczyna chodzić, tym lepiej, ponieważ kręgosłup ma wtedy więcej czasu, by się ustabilizować...
Jak sami widzicie, czas działa na naszą korzyść i im później, tym lepiej (chociaż w moim przypadku nie za bardzo, bo mój kręgosłup zamiast się stabilizować – coraz bardziej się krzywi, wiec jeżeli kiedyś będę chodził, to chyba na uszach)!


Dziecko Specjalnej Troski, 
Kamil
        
        
        

         

1 komentarz:

  1. Haha nie no, widzę, że humor dopisuje. Nie patrzyłam na pewne rzeczy z takiej perspektywy...istotnie, ciekawe:D Pozdrawiam serdecznie!
    Łucja

    OdpowiedzUsuń