piątek, 26 lipca 2013

Oaza 2013

Przed wpisami takimi jak ten, spinam się podwójnie. To dlatego, że relacjonuję w nich jakieś wydarzenie, które dotyczy wielu osób, z których część w dodatku pewnie tą relację przeczyta. Oczywiście, ten blog jest tylko mój, a posty mogą być (i są) subiektywne, co jednak - paradoksalnie - stresuje mnie jeszcze bardziej, bo chciałbym opowiedzieć o tym tak, aby przynajmniej poszczególne fragmenty - na tyle, na ile to możliwe - były fragmentami Ogółu Uczestników. To tyle filozofii na dziś. 

Opowiedzieć "o tym" - czyli, oczywiście, o Oazie "Cyrenejczyka" w Łososinie Górnej, w której po raz  drugi z rzędu wziąłem udział bez Mamy (co nadal, mimo starzenia się, uważam za sukces, nie tylko mój z resztą). Nie wiem jedynie, jak to zrobić, by napisać tylko i aż to, co trzeba (na wstępie zaznaczę jeszcze, że niestety, na pewno nie uda mi się zawrzeć tu wszystkich ważnych czy ciekawych rzeczy, wydarzeń).... ....

Zaczęło się w sumie niewinnie. Usiedliśmy w kółeczku. Mieliśmy całować misia w wolne miejsca. Puenta była jednak taka, że trza było sąsiada z prawej pocałować tam, gdzie wcześniej maskotkę. Ja i jeszcze kilkanaście pewnie osób znaliśmy ten projekt z przeszłości, ale wszyscy pozostali na swych miejscach (zwłaszcza ci, co z prawej mieli sąsiadki i te, co z prawej sąsiadów). Ja jak zwykle miałem pecha - z lewej chłop, z prawej chłop, ale przynajmniej było po unijnemu (może, jakby się postarał, to dostalibyśmy jakieś unijne dofinansowanie, np. z programu operacyjnego "Kapitał Ludzki"?)!

Dębowiec. Główną naszą wycieczkę odbyliśmy właśnie na Saletyńskie Spotkanie Młodych. Mi również udało się tam pojechać, trochę dzięki paru sprzyjającym okolicznościom oraz determinacji Krystiana, Pawła i księży-moderatorów (bardzo lubię to ostatnie słówko).  Pobudka tego nocnego poranka, stała się memem oazy - obudziła nas bowiem piosenka "Eye of The Tiger", odtworzona z dosyć wydajnego wzmacniacza, co siłą rzeczy spać nie pozwoliło. Następnie udało się wpakować do autobusu mnie i, co istotniejsze, mój wózek, który był tylko wierzchołkiem góry lodowej (bo podczas gdy inni brali ze sobą średnio plecak i nic więcej, mój ekwipunek stanowiły: dwa materace, dwa koce, karimata, stos poduszek i ciuchcia wie, co jeszcze). Wybrałem się jak ruski handlarz na jarmark odpustowy.

Gdy zajechaliśmy na miejsce, otrzymałem pierwszy "znak", iż mój wyjazd nie był przypadkiem. Otóż, gdy już byłem na wózku i jechałem w stronę namiotu- trochę zmęczony bodaj dwugodzinną podróżą i generalnie wyglądający co najmniej kiepsko - podbiegła do mnie dziewczyna (jeśli to kiedyś przeczytasz, to proszę, zostaw mi swojego maila w komentarzu), która zapytawszy, czy nazywam się tak i tak - powiedziała, że mieszka kilka miejscowości obok mojej i... czyta mojego bloga (całe szczęście, nie poprosiła o autograf, bo zanim bym co wtedy nabazgrał, to pewnie by się już wieczorny koncert reggae zaczynał)! Mówiąc szczerze - spotkanie autorskie było ostatnią rzeczą, jakiej się wtedy spodziewałem; już prędzej bym widział Palikota na Dębowcu. Nadal z resztą paru rzeczy nie ogarniam...

Konferencje, w ogóle: słowa, jakich mieliśmy okazję słuchać, również utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto było pojechać. Zaproszeni na ten dzień goście, mówili dokłanie o tym, co w tym momencie nurtowało. Poza tym, takich nie-przypadków tego dnia doświadczyłem więcej, ale nie będę się już rozpisywał na ten temat...

Zwiedziłem też dębowiecki lasek. O jego ściółce mógłbym nawet napisać przewód doktorski, ale spokojnie - to nie teraz.

Poza Dębowcem, byliśmy też - już w innych dniach - na dwóch, "uduchowionych" górach - Pasierbcu i Paproci. Na jedną i drugą wyjechałem dzięki uprzejmości i wygodnej kanapie samochodowej jednego z księży...-moderatorów; co prawda - nie Maybach'em, ale za to w dobrym towarzystwie i przy niezłych płytach. Nie chcę wchodzić już w szczegóły obu pielgrzymko-wycieczek, ale jeden swój epizod muszę streścić. Na Pasierbcu,  ze względów głównie technicznych, musiałem chwilę przed Mszą poleżeć na karimacie prawie pod samym Ołtarzem. Czułem się wtedy trochę jak żywa puszka na ofiary (sam, z resztą, wyglądałem jak ofiara) i czułem się kiepawo. Jest jednak konkluzja: jeśli czujesz, że przydałaby Ci się szybka lekcja pokory - bierz karimatę i pod Ołtarz (nawiasem mówiąc, dostałem także kilka innych takich lekcji, ale o tym też nie będę się teraz wywodził)!

A propo's pokory, by nie powiedzieć: upokorzenia. Zostałem parę razy uznany przez gości oazowych za niewiastę i, choć już do tego przywykłem, jeden przypadek był dla mnie szczególny. Otóż, pewien duchowny stwierdził, iż jestem "p i ę k n ą dziewczyną" (dobrze, że nie miałem wtedy makijażu, bo wówczas ksiądz ten mógłby zgrzeszyć myślą - a tu celibat przecież)! Pierwszy raz w życiu usłyszałem taki komplement. Muszę chyba poważnie pomyśleć o jakiejś sesji zdjęciowej - na przykład na okładkę Glamour albo pójść na całość - i do Playboya...Będę tylko musiał pamiętać, żeby się przedtem ogolić.

Na koniec wpisu sam się muszę skarcić i przeprosić wszystkich Oazowiczów za zawalenie prezentacji na zakończenie. Na szczęście, koledzy w ostatniej chwili uratowali z tej tradycji co się dało - nie mniej, za moją przyczyną nie była ona do końca taka, jak być powinna

Jeszcze podziękowania... Nie wiem czemu, ale nie lubię na swoim blogu wymieniać osób z imion czy nazwisk.. Będę jeszcze pisał jakiś felietonik o oazie do "Drogi Nadziei" i tam będę dziękował - bo mam za co - bardziej szczegółowo, a teraz: Krystianowi, za to, że drugi raz z rzędu wytrzymał ze mną fizycznie i - co gorsza - psychicznie; Pawłowi, który również pomagał, jeśli mógł - a przede wszystkim Stowarzyszeniu "Cyrenejczyk", za zorganizowanie kolejnej oazy i wszystkim Uczestnikom!

Na koniec tego chaotycznego wpisu - piosenka reggae, która mocno kojarzy mi się z tymi pięknymi, dwoma tygodniami:










2 komentarze:

  1. Zazdroszczę... - Mistrzu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Według mnie i tak brawa za podtrzymanie kilkuletniej już tradycji :)

    OdpowiedzUsuń