Kilka dni temu wróciłem z czterodniowej pielgrzymki do Lourdes, o której wspomniałem w poprzednim wpisie. Udało mi się tam wyjechać (z Mamą) dzięki Polskiej Asocjacji Zakonu Maltańskiego, który od wielu lat organizuje dla osób niepełnosprawnych pielgrzymkę do tego jakże ważnego - nie tylko dla katolików - miejsca. Byłem tam także w charakterze reportera (choć to słowo chyba zbyt poważnie brzmi) realizującego wraz z Kubą - pod okiem i dzięki pomysłowi Pani Pauliny z Uniwersytetu Papieskiego - materiał o tym wydarzeniu (gdy będzie gotowy, na pewno napiszę). A wydarzenie to nie byle jakie, bowiem około 140 osoba grupa polskich pielgrzymów - Kawalerów Maltańskich, wolontariuszy i chorych - stanowiła tylko część Światowej Pielgrzymki Zakonu z osobami niepełnosprawnymi, która w tym roku - podobnie jak w poprzednich - liczyła około 8000 osób z całego globu. Ale o tym za chwilę...
Polska Pielgrzymka podróżowała podzielona na trzy grupy: krakowską (samolotem do Tuluzy, z przesiadką w Monachium), warszawską (z przesiadką w Amsterdamie) oraz katowicką, która przyjechała do Lourdes autokarem. Ja znalazłem się tej pierwszej. Integracja pomiędzy uczestnikami wyjazdu zaczęła się już w terminalu. Atmosfera była miła, małą nerwówkę inicjowała tylko obsługa lotniska (czy też linii lotniczej), której nie podobały się akumulatory w moim wózku i które, jak nalegali, miały lecieć poza wózkiem. Chwilę później jednak, lotniskowy PR w moich oczach zdecydowanie poprawiła pani z obsługi pasażerów niepełnosprawnych, która transportowała mnie i kilka innych osób do samolotu. Nie wiem, niestety, jak się nazywała; wiem tylko, że studiuje filologię angielską i że pracuje we środy, czwartki oraz weekendy (pech chciał, że powrót mieliśmy we wtorek). Gdyby ktoś coś wiedział, to dajcie znać, bo chyba muszę z nią wywiad przeprowadzić...
Lot do stolicy Bawarii był spokojny. Niestety, na tamtejszym terminalu nie miałem do dyspozycji swojego wózka - który czekał już na następny samolot. Półtorej godziny oczekiwania spędziłem więc leżąc na krzesełkach, wyglądając zapewne jak "ofiara reform" Balcerowicza, Buzka i innych. W miłym towarzystwie czas jednak upłynął przyjemnie; trzeba się było zbierać do Tuluzy.
Tu pojawił się jednak poważny problem. Okazało się, że mój wózek nie zmieści się do luki bagażowej i do Tuluzy przyleci nieco później inną drogą - przez Frankfurt. Został więc w Monachium, a my z opóźnieniem odlecieliśmy do Francji.
Tamten lot także odbył się bez przeszkód. Na lotnisku przywitała nas dosyć ciepła temperatura. Do miejsca, gdzie mieliśmy czekać na autokar, wieziono mnie na tradycyjnym, typowym wózku. Niestety, jako, że jestem niepełnosprytny bardziej niż ustawa przewiduje, do poczekalni - a to spory kawałek - jechałem z głową skierowaną w górę i gdyby nie było za późno, prawdopodobnie zmieniłbym temat swojej pracy licencjackiej na coś w stylu: Wpływ systemu politycznego Francji na konstrukcję dachu terminala pasażerskiego lotniska w Tuluzie. Jakoś jednak dojechałem i w czasie kiedy mój wózek woził się po Republice Federalnej Niemiec, my jechaliśmy autokarem do Lourdes...
Dzięki życzliwości Kawalerów, już tuż po przyjeździe do hotelo-szpitala - gdzie zamieszkała duża część pielgrzymów (nie tylko z Polski) - na łóżku szpitalnym pojechałem do Groty (znajdującej się dosłownie 200 metrów od hotelu), gdzie objawiła się Matka Boża. Było to dla mnie duże przeżycie, tym bardziej, że jeszcze półtorej miesiąca wcześniej nie pomyślałbym, że będę w tym miejscu, o którym tyle słyszałem.
Na tym samym łóżku pojechałem też na Mszę Św. do hotelowej kaplicy. Pod jej koniec, podczas "ogłoszeń", zostałem przedstawiony jako członek ekipy dziennikarskiej. Musiało to wśród zgromadzonych wywołać lekką konsternację, bowiem niecodziennie widzi się reportera w akcji, modlącego się w kaplicy na szpitalnym łóżku, który ponadto nawet nie jest reporterem wojennym. Ktoś jednak musi stawiać na innowacje i tym razem projektodawcą zostałem ja. A wózek... Dotarł późnym wieczorem, dzięki zaangażowaniu organizatorów.
Duże, bardzo duże wrażenie robi Lourdes w trakcie wizyty Zakonu Maltańskiego i chorych ze wszystkich stron Świata; Kawalerowie i Damy Maltańskie w pięknych, tradycyjnych strojach; w swoich kostiumach także wolontariusze i wolontariuszki. Niepełnosprawni na wózkach, łóżkach, charakterystycznych rikszach - na czym się da. Przedział wiekowy przybyłych - od 1 do 101 lat. Wszyscy naprawdę serdeczni, otwarci. Poznałem dużo osób nie tylko z Polski, ale i choćby z Francji, Niemiec, a zwłaszcza z Włoch; tym ostatnim buzia się nie zamyka, a jadąc z nimi przez kilkadziesiąt sekund w windzie, można się było już nieźle zapoznać. Raz mi tylko nie poszła rozmowa, gdy chciałem - po raz pierwszy w praktyce - sprawdzić swój włoski. Z początku sobie radziłem, ale po chwili dialogu przesympatyczna rozmówczyni stwierdziła, że mnie nie rozumie, bo ona jest z Włoch...
Miałem też parę - choć stosunkowo mało - ciekawych dialogów w związku z moją dykcją. Jeden, gdy tłumaczyłem, skąd przyleciałem (było co prawda głośno):
- Skąd jesteś?
- Z Krakowa
-A, z Gorzowa...
- Kraków - powtórzyłem
- A, Goorzóów... Ale Wielkopolski?
W tym momencie zrobiło mi się zasadniczo wszystko jedno skąd jestem (i mógłbym być nawet z Honolulu), ale resztkami sił wykrztusiłem: "K.R.A.K.Ó.W." - i prawda ujrzała światło dzienne.
Było wiele wydarzeń wartych opisania, ale trudno byłoby chyba to zwięźle i sensownie oddać: Msza Św. dla całej Światowej Pielgrzymki pod przewodnictwem kard. Burke, procesja Różańcowa z lampionami, obiad u polskich sióstr... To wszystko w niesamowitym położeniu - dokoła Pireneje, w oddali na szczytach śnieg... No i to miejsce, jedyne w swoim rodzaju dla ludzi wierzących.
Nawiasem mówiąc, w pewnym sensie doznałem tam cudu, bowiem do Polski wróciłem... bez wózka! Naprawdę! Niestety dwa dni później przyjechał autokarem.
Chciałbym na koniec za wszystko podziękować naprawdę każdemu uczestnikowi Pielgrzymki - zwłaszcza zaś organizatorom wyprawy, szefom grup, ogólnie - całemu Zakonowi Maltańskiemu, za finansowe i organizacyjne umożliwienie wyjazdu; Pani Paulinie, dzięki której powstał pomysł reportażu i mojego przez to pobytu w Lourdes; Kubie za za miłą współpracę i towarzystwo; Mamie, bo pomimo życzliwej pomocy uczestników, podróż nie była łatwa fizycznie; Mateuszowi, który także się mną opiekował i naprawdę wszystkim pozostałym! Miło było Was poznać i przeżyć z Wami te niezwykłe chwile...
(dopisek): Generalnie na swoim blogu nie zamieszczam zdjęć, ale tym razem wrzucę kilka; polecam całą galerię Piotra Idema dostępną tutaj: galeria
Gratulacje i czekamy na szerszy artykuł! :-)
OdpowiedzUsuń