poniedziałek, 5 listopada 2012

Artykuł (polecam zwłaszcza wolontariuszom z oazy)

Artykuł do gazetki "Droga Nadziei", Stowarzyszenia "Cyrenejczyk", którą otrzymują niepełnosprawni z tego stowarzyszenia. Ten tekst jest oryginalny, taki jaki przesłałem do pani Ali. Powinien ukazać się gdzieś za miesiąc (cenzurę przeszedł pomyślnie)... Trochę się tutaj tylko akapity poknociły

"      

Drodzy Czytelnicy „Drogi nadziei”!
                       (artykuł może zawierać lokowanie poczucia humoru)


            Zostałem poproszony o napisanie artykułu o oazie Cyrenejczyka; nikt nie powiedział, że ma być krótki. Papier nie mój, tusz też nie… No to się podlansuję!
            W sprawie jego napisania poprosiła mnie szefowa firmy, Pani Ala, żebym swoim „świadectwem” (:P), przekonał tych, którzy mają obawy przed… pierwszym razem. Mam być jako ta lampa na świeczniku… zatem dobrze, zaczynam świecić…
            O oazie dowiedziałem się od Kolegi Marka Rolki (co prawda nikt nie pozwolił mi używać pełnych nazwisk, ale na szczęście mam znajomego prawnika). Jeździł On na nią już w czasach, kiedy na świecie nie było jeszcze Ewy Farnej, Justina Biebera, mnie (a nawet jak już byliśmy, to wszystko ten… w pampersy jeszcze)… w każdym razie, znał On oazę niemal od podszewki…
            Opowiadał, jak to tam fajnie, sympatycznie, towarzysko, wesoło – a przy tym pobożnie, refleksyjnie etc. Obiecywał „drugą Irlandię” – mówiąc krótko. Trochę pachniało to „kiełbasą wyborczą”, ale Marek przecież politykiem nie był, więc jego opowiadania można było potraktować na poważnie, mimo, iż były jakby… przesadnie optymistyczne.
            Na rejs do tej „drugiej Irlandii” (czyli do Łososiny Górnej), jako pierwszy zdecydował się kolega Tomek Janik – nasz odwieczny, wspólny towarzysz broni. Skoro obaj koledzy mieli tam być, to ja też się zdecydowałem pojechać. Pojechać z Mamą, oczywiście, bo aż do tegorocznej oazy zawsze i wszędzie jeździłem z Mamusią… ale o tym za momencik.
            Na tamtej,  mojej pierwszej oazie (2008r.), opowiadania Marka szybko się potwierdziły. To, co od razu rzucało się w oczy, to taka rodzinna atmosfera, otwartość wszystkich wobec wszystkich, wszechobecna u każdego radość i życzliwość. Było tak fajnie, że aż dziwnie. Czułem się nie jak w Irlandii, ale jak na Jamajce; nie jak na oazie dla niepełnosprawnych, ale jak na zlocie „kolekcjonerów” dopalaczy…
            Kolejne dni były jeszcze bardziej… zgrane. Było jeszcze lepiej, jeszcze weselej (choć, odnośnie „wesoło”, to trzeba by inny jeszcze artykuł tutaj napisać )… W tym roku był to już mój piąty turnus – tam zawsze tak jest…
            Ale właśnie tego lata, zaliczyłem pierwszy wyjazd bez Mamy. Do takiego desperackiego – jak się mi kiedyś wydawało - czynu, długo nie mogłem się przekonać. Namawiało mnie wiele osób, kilkoro niejednokrotnie oferowało swoje „usługi”. Będąc na kolejnych turnusach, widziałem też przecież jak wiele osób niepełnosprawnych jest pod opieką wolontariuszy i jak bardzo wszystkim taki układ odpowiada. Jednak, wydawało mi się, że jestem zbyt ciężkim, na pewno cięższym od pozostałych uczestników przypadkiem i że bez Mamy to nie da rady…
            Po długim, bo czteroletnim namyśle, w końcu się odważyłem. Wolontariusz Krystian Majkowski, z którym znałem się wcześniej trzy lata, miał możliwość uczestnictwa i zaopiekowania się mną. Pewnie też miał ukryte obawy…, a nawet na pewno miał. Przed oazą bardzo mnie pocieszał, zapewniał, że damy radę itd. (Krystian kształci się na medyka – dzięki mnie, zawsze będzie mógł się pocieszyć, że „ten” przypadek i tak nie jest taki beznadziejny). Jednak, to co teraz napiszę, będzie nie dla dzieci – będzie to coś, czym zainteresuje się sam… „Fakt” i „Super Eksspres”.
            Otóż, gdy Krystian po raz pierwszy przenosił mnie z wózka na łóżko, ręce trzęsły Mu się, jakby miał… atak padaczki. Czułem się, jakbym jechał samochodem gdzieś po naszym kraju. To samo przy pierwszej zupie – bałem się o swoje zęby (nie obraź się, Stary, ja to pro publico bono). Później było tylko lepiej. Ten „szok termiczny” trwał może kilka godzin, nie więcej. Pozostałe godziny – coś koło 300 ich było – były naprawdę… wesołe…
            Nie wiem jak Krystian, ale ja wróciłem do domu zachwycony i… jakiś taki pewniejszy siebie. Wszystko pięknie się skończyło – ta historia to klasyczny przykład do serialu „Trudne Sprawy”!
            Będę kończył, bo jeszcze mnie Pani Ala za rok na oazę nie wpisze za ten tusz co zmarnowałem (albo powie, że jak jestem taki mądry, to żebym sobie sam tą gazetkę redagował). Na koniec, chciałbym tylko każdemu niezdecydowanemu z osobna – niepełnosprawnemu i wolontariuszowi – jeszcze raz gorąco polecić Oazę Cyrenejczyka. Jest tylko jedno „ale”: ona uzależnia…
           
           
                                                                                 


                                                                       Dziecko Specjalnej Troski,                                                                                                                                      Kamil (artykuły, felietony, recenzje – tanio, szybko, solidnie)

           
            P.S. Już to kiedyś zrobiłem na blogu, ale chciałbym podziękować raz jeszcze wszystkim organizatorom i uczestnikom, zwłaszcza Krystianowi i s. Annie. Co prawda, najchętniej wymieniłbym z nazwiska cały turnus, ale wtedy to byłby on już na pewno moim ostatnim…"

2 komentarze:

  1. Hmmm... Chciałem powiedzieć, że Justin się cieszy, że o nim wspomniałeś:) W końcu coś zabawnego w drodze nadziei

    OdpowiedzUsuń