poniedziałek, 5 grudnia 2016

Coś więcej niż ugul

Parę wpisów temu wspomniałem o Jadownikach Mokrych i że postaram się coś napisać o wrześniowym turnusie rehabilitacyjnym, na którym byłem. Tak, rychło w czas.

Jak zawsze - były to miłe dwa tygodnie, ze względu na atmosferę, którą tworzyli pozostali uczestnicy oraz personel. A także osoby dochodzące na zabiegi z "zewnątrz"...

Pewnego razu ćwicząc na ugulu (nie będę tłumaczył co to takiego; jeśli ktoś nie wie, to znaczy, że nie zna życia!) - tym ugulu, na którym tyle przeżyłem, na "stanowisku" obok zaczęła ćwiczyć pewna pani z bólem kolana, która właśnie dochodziła spoza turnusu. Około 45- letnia (jesienna) dziewczyna.
Zaczęła się jakaś rozmowa, a po chwili jej pytania padały już jak krople deszczu podczas oberwania chmury:
- Ile masz lat?
- Uczysz się jeszcze?
- Co studiujesz?
- Masz jakieś rodzeństwo?
- Czym się zajmują?
- Gdzie mieszkają?

Przez chwilę nie wiedziałem co się dzieje. Nie nadążałem odpowiadać, pomimo, że odpowiedzi te były raczej zdawkowe. Czułem się jak na tej takiej szybkiej randce, które ostatnio są popularne, a gdzie pary mają kilka minut, by się zapoznać. Po serii błyskawicznych, bezpardonowych pytań padło wreszcie i to fundamentalne dla każdego szczerego związku:
- A rentę jakąś masz?

"Ona czuje we mnie piniondz" - pomyślałem sobie. Doszedłem również szybko do wniosku, że skoro pyta czy ja mam - to ona pewnie nie ma. Postanowiłem więc, że trzeba tę znajomość zdusić w zalążku. To nie miało przyszłości. To był plastik...


Z kolei w innej sali rehabilitacyjnej stało sobie w rogu jakieś krzesło elektryczne. Nie żartuję, było podpięte do prądu. Przez cały turnus nie widziałem na nim ani jednego chorego - zwłaszcza żywego. To był pewnie podstępny projekt ZUS-u. Na szczęście inwalidzi nie są tacy głupi!


Raz jeszcze dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi na turnus pojechać i wszystkim, którzy w taki czy inny sposób go współtworzyli! Być może do zobaczenia za rok! A poniżej raz jeszcze wrzucam filmik, który udało mi się nagrać i zmontować.   





czwartek, 17 listopada 2016

A może jeszcze przypakuję...

Być może część z Was już o tym słyszała, bo w mediach w ostatnich tygodniach nieco o tym słychać. Otóż do obrotu dopuszczony został pierwszy lek na SMA - Rdzeniowy Zanik Mięśni, czyli moją chorobę, o której już nieraz na blogu pisałem (SMA to skrót od Spinal Muscular Artrophy albo też od System Mięśni Atletycznych). Nie jest ten lek jak magiczny napój z "Asterixa", który z takiego chuderlaka jak ja zrobi kulturystę (choć może zrobić kulturoznawcę), ale może powstrzymać rozwój choroby - a to już jest przełom. Generalnie, każdemu ten lek pomaga inaczej. W dużym skrócie: im mniejszy wiek i większa sprawność - choć liczą się może i inne warunki - tym lepsze efekty działania tej terapii.

I teraz jest mała prośba. W styczniu w życie ma wejść ustawa dotycząca chorób rzadkich. I rozchodzi się o to, żeby w tej ustawie znalazł się zapis o - znowu w pewnym uproszczeniu - refundacji wspomnianego leku, którego cena zapewne będzie "nietuzinkowa". Aby tak się stało, chorzy, ich rodziny, znajomi, ale także np. znane osobistości, wysyłają do p. Premier listy z prośbą o możliwość refundacji. W demokracji często to ilość ma kluczowe znaczenie, więc im więcej listów - tym lepiej.

Nie wiem tylko co na to ZUS... Jeśli lek pomoże, to oni wtedy ssru! - i już nie ma renty! Oni tylko na to czekają. W ogóle obawiam się, że cała ta terapia to sprawka ZUS-u. Trzeba być czujnym. .

A na poważnie - każdy list jest ważny. Możliwe, że już nie dla mnie, ale na pewno dla wielu, wielu chorych, także tych najmłodszych - którzy często umierają, nim na dobre zaczną żyć. Więc gdyby miał ktoś ochotę, to tu są szersze informacje:    

https://www.facebook.com/takdlaterapiinaSMAwPL/  lub:
http://takdlaterapiisma.pl/

niedziela, 13 listopada 2016

Filmik

Dwa miesiące temu byłem na turnusie rehabilitacyjnym w Jadownikach Mokrych. Spróbuję za jakiś czas napisać na blogu małą relację, dziś natomiast wrzucam tylko krótki filmik z tego pobytu, kręcony kamerką przymocowaną do wózka. To mój pierwszy samodzielny montaż, poza tym przez problemy techniczne kamerkę miałem do dyspozycji dopiero pod koniec turnusu. Wideo nie jest, więc takie, jak chciałbym, ale zawsze to jakaś pamiątka. 

Za pomoc w umożliwieniu pobytu i rowerowy "wypad" przez całą Polskę ponownie dziękuję - Dominikowi, Łukaszowi, Kamilowi i Kindze!
A za miły pobyt całemu personelowi i współuczestnikom (Tomkowi ponadto za pomoc we włączaniu i ustawianiu kamerki, co przerasta moje raczej niewyśrubowane możliwości fizyczne).





(na pasku można dostosować jakość obrazu)

poniedziałek, 31 października 2016

O egoistycznym altruizmie

Od dosyć dawna nic nie pisałem na blogu, ale chyba zawsze jakoś tak się składało, że przed Wszystkich Świętych wpis nowy był, to teraz też będzie.

Lubię to Święto z kilku powodów. Jakby nie patrzeć, zmusza do myślenia, którego czasem nam brakuje - i to nie (tylko) przez brak czasu.  

Tymczasem na śmierć kiedyś będziemy musieli znaleźć i czas i okoliczności. W końcu to jedna z najważniejszych chwil w życiu. Na nagrobku tylko dwie daty zostają zapisane.

Problem polega na tym, aby miała ona jakieś znaczenie. Kilka razy otarłem się o nią. Raz u dentysty  było nawet na tyle blisko, że w kluczowym momencie, gdy wydawało się, że już nikt mi nie pomoże, w radiu szła akurat piosenka "Knockin on Hheavens Door". Gdyby nie to, że jedna z dentystek nie była według mnie zbyt ładna, byłbym pewny, że to już Niebo.

Zawsze gdy tak blisko byłem śmierci, przebiegała mi po głowie dobijająca myśl, że trochę to życie zmarnowałem. Że mało dobrego, sensownego w nim zrobiłem. Owszem, przez chorobę pole popisu mam ograniczone. Nie mogę jechać na misje, pewnie nie będzie mnie nigdy stać na działalność filantropijną, nie uratuję też raczej nikogo z pożaru. Ale coś, cokolwiek każdy może zdziałać.

I o takiej ,śmierci, bez tego okropnego uczucia marzę. Żyjemy tutaj - przynajmniej na razie - w warunkach, gdzie generalnie nie musimy ginąć za wiarę, ojczyznę czy inne wartości, jak bohaterowie podręczników czy powieści, których szczególnie w dzieciństwie, młodości chcieliśmy naśladować. Ale pozytywną alternatywą dla heroicznej śmierci może być przecież - tylko lub aż - przyzwoite życie...  

środa, 14 września 2016

Szanuj zieleń!

Nie tak dawno temu czytałem w internecie jakieś info,  iź międzynarodowi eksperci od czegoś tam myślą nad przeforsowaniem ustanowienia... praw roślin.

Ponad dwieście lat temu zaczęto oficjalnie, drogą prawną wprowadzać prawa człowieka. Nie jest z nimi taka prosta sprawa i nie jest to takie idealne, no ale niech będzie - może poniekąd bywają przydatne.Następnie prawa zwierząt. Cóż, niech już będą, choć i to jest dyskusyjne. Z resztą, lubię mięso.

Prawa roślin, pomyślałem od razu, to już jednak byłby dramat. Owszem, kojarzę, iż jest coś takiego, jak Teoria Inteligencji Roślin, Ba, podobno nawet jakoś tam czują (polecam ciekawy, krótki filmik dostępny pod tym linkiem)! Tym niemniej, dla mnie to póki co pewne uproszczenie. 

Tak czy inaczej, do potencjalnych praw roślin nastawiony byłem sceptycznie. Aż do pewnego dnia... 

W telewizji pokazywany był reportaż o chłopcu chorym właściwie na to co ja, choć w gorszej kondycji fizycznej. Jeden z rozmówców powiedział, iż chłopiec ten jest jak roślinka, która z każdym dniem więdnie...

Porównanie mocne. Zrozumiałem, że w jakimś sensie dotyczy ono analogicznie mnie...

Gdyby te prawa roślin stały się faktem - byłbym ustawiony. Wiadomo, jak ważne dla większości roślin jest światło oraz odpowiednie warunki klimatyczne. Owa "konstytucja" powinna mi więc zagwarantować domek na Malediwach, ewentualnie na Mauritiusie. Powinna także zapewnić m.in.ochronę przed stresem odpowiednie traktowanie przez wszelką faunę i florę. Tym bardziej, że w moim przypadku prawa roślin byłyby sprzężone z prawami człowieka. Miałbym ich więcej, niż włosów na głowie! Nikt by nie mógł na mnie nawet krzywo popatrzeć, żebym nie zwiądł...

Czekam na te prawa roślin. Nie bądź jeleń. Szanuj zieleń.






wtorek, 6 września 2016

IV. Konferencja SMA. Wyrzeźbić biceps w kilka chwil.

Kilka dni temu miałem okazję wziąć w Warszawie udział w dwudniowej, IV. Konferencji dotyczącej SMA. Jak wspominałem w poprzednim wpisie, jest to skrót od nazwy mojej efektownej i efektywnej przypadłości - Spinal Muscular Artrophy, po polsku - rdzeniowy zanik mięśni. Osobiście jednak spieram się z tym tłumaczeniem na polski. SMA powinno  być przetłumaczone jako  System Muskulatury Atletycznej. Kto mnie zna, wie, że nie byłoby to określenie na wyrost.

Generalnie, na Konferencji czułem się jak na obozie przygotowawczym lekko-atletów. Ponad 200 osób z SMA (a łącznie ponad 500). Prawie wszyscy lekcy, bardzo lekcy - podobnie jak ja, choć były też osoby o nieco większej masie (może doping czy co, nie wnikam). Ogólnie czułem się jak wśród  swoich. Mamy ze sobą trochę wspólnych cech. Wielu uczestników także miało takie nienaganne skoliozy jak moja albo głos, który przypomina mi chwilami głos podchmielonego smerfa... Myślałem, że jestem bardziej wyjątkowy - ale nic z tego. Pozostaje pocieszać się faktem, że choroba ta dotyczy jedno na około 6.000 urodzeń, więc i tak jest to jakaś oznaka elitarności.

Na spotkaniu obecni byli naukowcy z różnych specjalności. Prezentacje mieli m.in. przedstawiciele kilku zagramanicznych firm farmaceutycznych, pracujących nad lekami na SMA. Szanse są - jak mówią Francuzi, ale to jeszcze kwestia jakiegoś czasu i nie tylko...

Obecni byli również przedstawiciele producentów i sprzedawcy różnych sprzętów rehabilitacyjnych oraz ogólnie mających nieco ułatwić życie. Miałem okazję przetestować m.in. pewien robot, wspomagający ćwiczenia ruchowe. Podjechałem do stanowiska. Sympatyczna pani podpięła mi do sprzętu lewy biceps i poinstruowała, że aby robot zaczął pracować, muszę wykonać tym mięśniem przynajmniej minimalny ruch. Trochę się bałem, że maszyna nie wyczuje życia i będzie obciach. Spiąłem się z całej siły, aż mi kręgosłup wyprostowało, ruszyłem mięśniem i... na monitorze mi taki wykres wypierniczyło, że aż myślałem, że bestię popsułem! Poczułem się na takiej fali, że jakby mi w tym momencie zaczął jakiś Pudzian czy Kliczko fikać, to tylko skarpetki by po nich zostały. Na szczęście (dla nich) nie byli tam wówczas, a same ćwiczenia na sprzęcie - bardzo fajne.

To był miły wyjazd. Poznałem wiele otwartych i ambitnych osób, które mimo choroby robią coś w życiu, w miarę możliwości. Organizacja Konferencji przez Fundację SMA była naprawdę dobra, mimo dużej skali. Oby następne były jeszcze lepsze!

czwartek, 4 sierpnia 2016

System Muskulatury Atletycznej

Sierpień, oprócz tego, że jest miesiącem abstynencji, pijaństwa i ogórków, jest również miesiącem wiedzy o SMA - czyli mojej chorobie. Z tej okazji troszeczkę Wam o niej opowiem....

SMA to z  angielskiego Spinal Muscular Artrophy (można to przetłumaczyć jako System Muskulatury Atletycznej, albo Rdzeniowy Zanik Mięśni). Jest kilka typów tej choroby i w zależności od niego bardzo różne jest nasilenie objawów. Dużo zależy również choćby od  wieku, więc wszystko jest względne.

Ja, jako w czepku urodzony, partycypuję w typie 1., najcięższym. Moje SMA to jest coś takiego, że siedzisz i nic nie robisz. Wszystko robią za ciebie: ubiorą cię, umyją, nakarmią, napoją, posadzą, położą, zawiozą, przywiozą, przewiozą itd. itd... Generalnie, wyrąbane masz na wszystko. Nic nie musisz. Nawet oddychać nie musisz, bo w razie czego podepną cię do respiratora i wtedy to masz już wolne po całości. A na końcu, jak już wejdziesz na wyższy level, to nawet żyć nie musisz! 

Prawie nic nie robisz, prawie nic nie musisz, prawie nic nie możesz... Arytmetycznie jesteś na zero. Choroba w sam raz na wakacje czy urlop. Można wypocząć lepiej niż w Juracie. 

Ponadto dość często ma się charakterystyczny wygląd, głównie z powodu nie do końca prostego kręgosłupa. Ja widzę także podobieństwo w twarzach. To akurat mniej oczywiste, ale jestem już na tyle wyczulony, że osobę z SMA rozpoznam po facjacie nawet w nocy. Zwłaszcza w lustrze.

Ogólnie można by napisać na temat tej choroby duużo, ale nie na raz. Z resztą mam już zakwasy od pisania...

niedziela, 3 lipca 2016

Centralna atrakcja

W Polsce - zasłużenie z resztą - bohaterami narodowymi stali teraz się piłkarze Reprezentacji. Gdzie się nie pojawiają, tam tłumy, oklaski i okrzyki. Są na świeczniku. Zero prywatności. Wiem, jak się czują.

Ja mam tak samo, z tym, że moimi fanami jest część Narodu do lat, powiedzmy, siedmiu. Na dzielni wzbudzam niebywałe zainteresowanie, a duża w tym zasługa mojego wózka (w sumie nie wiem czyja większa). Rzadko dzieci mijają mnie obojętnie, nie patrząc z otwartą buzią lub nie zadając rodzicowi pytania typu: A ciemu ten pan jedzie na takim siesiełkuuu?

Jednak największe propsy zbieram gdy mijają mnie różnego rodzaju wycieczki przedszkolne. Wtedy nogi tych dzieci są już po drugiej stronie ulicy - a głowy i zaszokowane twarze zostają jeszcze przy mnie. Czuję się wówczas jak C. Ronaldo, a nawet Michał Pazdan. Dzieciaki z pewnością mogłyby stać i patrzeć minutami, analizować mój widok itd., gdyby nie fakt, że facetka ich pogania...

Czasami mam wrażenie, że jestem główną atrakcją Krakowa (a może zabytkiem). Smok Wawelski mógłby mi czyścić buty ortopedyczne, a na pewno powinien mi ustąpić miejscówy w swojej jamie (tym bardziej, że ja też jestem chłop jak smok). To jest z resztą również dobra opcja na pracę na przyszłość. Stanąć gdzieś na Rynku i pobierać np.: 5 zł za dwadzieścia minut patrzenia, 10 zł za możliwość pospacerowania ze mną i zrobienia sobie selfie, a za 15 zł  - opcja "full"', czyli dodatkowo biorę dziecko na kolana i robimy rundkę dokoła Rynku. Kolejka do mnie byłaby jak po karpia przed Wigilią!

Za jakiś czas rozważę tę fuchę.  Tymczasem uprzedzam ewentualne zarzuty, iż chcę zarabiać na dzieciach: nie na dzieciach, tylko na rodzicach... 500+ jest?!

piątek, 24 czerwca 2016

A jednak ZUS...

W poprzednim poście pisałem o nowym filmie pt. "Zanim cię poznałem" (którego znam tylko zwiastun) ze sparaliżowanym gościem w roli głównej i o tym, jaki pomysł mi on podsunął. Wczoraj jednak dowiedziałem się, iż nie jest to tylko romansidło. Główny bohater bowiem, o ile się orientuję, dokonał na sobie eutanazji. 

Wyjaśnienie jest jedno: ZUS. To ZUS zapewne jest pomysłodawcą zekranizowania tej powieści. Zrobili film z eutanazją, a następnie wyemitowali zwiastuny, że to taki romantyczno-wzruszający. Chcą zachęcić do jego obejrzenia jak największą ilość inwalidów i delikatnie zasugerować,  że ta eutanazja to jest pomysł nie w kij dmuchał i należałoby taką akcję rozważyć. Szczwane lisy...

O tego typu perfidnych pomysłach ZUS-u pisałem już nieraz. Ostatnio o tym z krematorium. ZUS dybie na mnie i innych inwalidów, bo chce naszymi trupami załatać dziurę w budżecie. Trzeba być czujnym i nie chodzić do kina.

sobota, 18 czerwca 2016

"Ale to nie był film..."

O tym, że niepełnosprawni są na topie pisałem już dawno. Ostatnie obserwacje popkultury i nie tylko utwierdzają mnie w tym. Jadę wózkiem po ulicy - widzę kobietę na wózku. Patrzę gdzieś w telewizor - osoba na wózku. Włączam jakiś teledysk - zasuwa gość na wózku. Spoglądam w lustro - koleś na wózku. Są wszędzie. A Wy i tak myślicie, że to masoneria rządzi światem...

Ostatnio do kin wszedł film romantyczny z gościem na wózku. Takie combo. I to na pewno nie pierwszy w niedługim czasie, bo produkcji o inwalidach było już sporo. Więcej jest chyba tylko o miłości (cholera, zawsze na drugim  miejscu!). Nie oglądałem tego filmu, ale reklama zaintrygowała mnniiiie na tyle, że obejrzałem zwiastun. Historia jest oparta o fakty, następnie o książkę. Sparaliżowany facet poznaje jakąś mającą problemy ze znalezieniem odpowiedniej pracy laskę, zakochują się w sobie itd. Nie wiem jak film się kończy, ale w zwiastunie było pokazane ujęcie jak facet leży w szpitalu; możliwe więc, że skończył jak każdy porządny wózkowicz - kołami do góry. 

No nieważne - jakby nie skończył, rzecz rozchodzi się o coś innego. Koleżanka mówiła, że płakała przez cały film. W związku z tym wpadłem na pomysł, że zaproszę na niego do kina którąś tą koleżankę z Uniwersytetu Trzeciego Wieku; tą, która ma dobre mieszkanie z windą (byłoby fajnie gdzieś w centrum). Zamówię jej jakiś zestaw (ale bez popcornu, naturalnie, bo może wejść w protezę). Jak już zacznie smarkać, to nagadam jej coś o miłości, a po seansie, kiedy ze wzruszenia spadnie jej już moher - zabiorę ją prooosto do notariusza! Mogę ją nawet zawieźć na kolanach, jak ten kolo z filmu, tylko musi się trzymać, bo czasem po chodniku trzęsie. 

A potem będzie fajnie. Emerytka, emeryturka, wygodne mieszkanie w centrum... Będzie miłość jak na filmie!

piątek, 29 kwietnia 2016

Nie wymigam się

Wypełniałem wczoraj jeden formularz. Było tam pytanie o znajomość języków. Jednym z wymienionych był język migowy. Niestety nie znam go - a powinienem. 

Powinienem, bo mam ku nie niemu niemałe predyspozycje, a zwłaszcza błyskawicznie szybkie ręce. Każdy, kto mnie zna wie, że Bruce Lee mógłby mi buty ortopedyczne czyścić. Gdybym był tłumaczem języka migowego, odbiorcy mogliby być pewni, że nadążam z przekazem. Szczególnie z tymi słowami, które pokazuje się maksymalnie przy użyciu czterech palców u jednej dłoni i trzema u drugiej (ale też bez przesady, bo mam przykurcze); reszta nie jest w formie. No i bez podnoszenia rąk...

Ten przekaz może i byłby trochę niepełny, ale za to rzeczowy. Co prawda, po pokazaniu dwóch gestów mógłbym się lekko przemęczyć, doznać zakwasów i tempo tłumaczenia by spadło, ale dzięki temu wiele osób nauczyłbym cierpliwości  - a to bezcenne. Mogliby narzekać, że już nie pamiętają co było na początku zdania, no ale trudno. Cierpliwość albo niewiedza...

-------------------------

To ostatni - może nie na zawsze, ale na co najmniej parę miesięcy wpis na blogu. 
Przy okazji proszę o pamięć w modlitwie.

Miłego weekendu,
kamil

czwartek, 21 kwietnia 2016

Wiertarka, ona i ja

Zadzwoniła do mnie niedawno pewna pani. Zapraszała na pokaz, jeśli dobrze pamiętam, garnków. Obiecała, ze jeśli na niego przybędę z dziewczyną/narzeczoną/żoną, w nagrodę otrzymam... wiertarkę udarową.

W życiu każdego faceta przychodzi taki moment, że czuje nieodzowną chęć posiadania wiertarki. W moim przyszedł. A taki sprzęt - podobnie z resztą jak i ja - piechotą przecież nie chodzi. W związku z tym tamta propozycja głupia nie była. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że mógłbym upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Gdybym bowiem miał się już żenić, to najlepiej z feministką. Ktoś przecież w domu musiałby umieć naprawić kran, przykręcić śrubę, narąbać drewna itd. - no a ja odpadam. Poza tym byłoby dobrze gdyby pracowała w kopalni przy wydobyciu, bo tam nieźle płacą.

Łącząc zatem dwie rzeczy, mógłbym poderwać jakąś feministkę pytając: "Wiesz, mała, czy chciałabyś pójść ze mną po wiertarkę udarową?" Jeśliby się zgodziła, to pojawiłby się jednak problem: czyja jest teraz wiertarka? Moja czy feministki?  

A z resztą, ja to musiałbym mieć taką lekką,  styropianową (wiertarkę, nie feministkę)... No i niekoniecznie udarową, bo ja i tak trochę wyglądam jak po udarze. 

Im jest człowiek bliżej śmierci
Bardziej marzy, że powierci


piątek, 15 kwietnia 2016

Rampa śmierci

Ostatnio natrafiłem w sieci na zdjęcie krakowskiego krematorium. Byłem w szoku, jaki ono ma wspaniały podjazd dla wózków! Nowoczesny, elegancki, łagodny...

Na punkcie podjazdów mam hopla. Jak widzę jakąś fajną rampę - zaraz mam ochotę sobie po niej pojeździć. I oni, tj. System, na pewno o tym wiedzą. W związku z tym śmiem twierdzić, że ten podjazd to pułapka na mnie oraz innych inwalidów! 

Myślą, że jak zobaczymy podjazd, to skusimy się i wjedziemy sobie dla rozrywki do środka - a oni nas wtedy w tym krematorium do pieca ssru!! Jak Babę Jagę dawno, dawno temu... Tym sposobem ZUS, który bankrutuje, zaoszczędzi na rentach!

Do wielu budynków użytku publicznego czy też jakichś np. miejsc spotkań podjazdów lub wind nie ma. Wjechać się nie da. A tu, do krematorium - jest, i to jaki! Przypadek? Nie sądzę...

Ale ja taki głupi nie jestem. Do krematorium pchał się nie będę. Nie przerobią mnie tak łatwo na miał. Tym bardziej, że ja chcę zostać pochowany w całości, ponieważ dla mnie to bodaj jedyna szansa, aby się w całości, w stu procentach, bez problemu wyprostować...

sobota, 9 kwietnia 2016

Tak smakuje miłość

Kilka tygodni temu media podały, że najwyższy mufti Arabii Saudyjskiej - Abdul Aziz al-Sheikh stwierdził, iż śmiertelnie głodny mężczyzna może zjeść kawałek (najlepiej najmniej potrzebny) swojej własnej żony.  Nie wiem jak w Arabii, ale w Polsce by to nie przeszło. ZUS by na to nie pozwolił. Taka kobieta bowiem, trącona zębem (nie, nie czasu) męża, mogłaby się chcieć starać o rentę. Biorąc zaś pod uwagę, iż muzułmanie mają z reguły więcej niż jedną żonę, mogłoby to być bardzo negatywne w skutkach dla budżetu. 

U nas już prędzej mogłoby przejść coś innego. Mianowicie to, iż śmiertelnie głodny mężczyzna może zjeść swoją CAŁĄ żonę, o ile ta jest na rencie lub emeryturze. To tak. To ma sens - tak dietetyczny, jak i ekonomiczny. Ale w innym przypadku - żadnego podjadania! 

Niemniej jednak wydaje mi się, iż same zainteresowane chętnie by w to weszły. W końcu która kobieta - zwłaszcza na wiosnę - nie chce zrzucić parę kilo?

czwartek, 24 marca 2016

To był żart

Często rozmawiając z kimś zdarza nam się zażartować tak jakoś nietypowo lub niefortunnie, że żeby opanować sytuację, trzeba dodać: "To był żart"...

Gdy nadchodzi śmierć, również zdaje się mówić w odnośni do naszego kończącego się życia: "To był żarcik". Wiele uwagi, czasu i energii poświęcamy przecież sprawom, rzeczom tak małym w ostatecznym rozrachunku, że aż obciach.Tacy jesteśmy jajcarze. A wiem, co piszę, bo parę razy otarłem się o śmierć.

Z okazji Świąt Zmartwychwstania Pańskiego życzę Wam, by ten czas był pomocny i owocny w refleksji dotyczącej odróżniania rzeczy ważnych od ważniejszych w naszym życiu.
Dobrych Świąt!   

sobota, 19 marca 2016

Przetarg na żonę

Dziś nawiążę jeszcze do pośrednio do poprzedniego wpisu.
Renta socjalna, na chwilę obecną, nie podlega dziedziczeniu przez małżonka jak choćby renta rodzinna. Tym niemniej, wychodząc myślami w przód gdyby to się miało zmienić, już dzisiaj ogłaszam przetarg na żonę!

Tak, przetarg. Nie konkurs i nie casting. Przetarg. Chodzi o to, żeby po mojej śmierci renta nie zostawała w budżecie lub ZUS-ie. Nie mogę pozwolić, żeby za moje ciężko wychorowane #piniondze pozwalali sobie na to czy tamto.

W ramach przetargu musi zostać wyłoniona osoba (najlepiej kobieta) gospodarna (żeby nie wydawała na pierdoły; np. wdowa, bo doświadczona) i ogarnięta - żeby jej w ZUS-ie nie wykiwali. Pasuje, żeby ponadto była bezrobotna i bez prawa do zasiłku, bo wymagania mogą być wyśrubowane.

Związek małżeński zawrzemy bezpośrednio przed moją agonią, o ile oczywiście zdążę ją wyczuć (tą śmierć znaczy) . Owszem, można by wcześniej, ale taki głupi nie jestem. Wolę nie ryzykować. Poza tym - czyż ślub na łożu śmierci nie jest czymś pięknym, wspaniałym? Czyż to nie romantyczne i wzruszające, ukazujące w całości bytu potęgę miłości?

Podsumowując:

Przedmiot konkursu: ŻONA
Wymagania wstępne: gospodarna, ogarnięta, bezrobotna, bez prawa do zasiłku
Dodatkowe atuty: wdowa
Deadline: brak konkretnej daty. Gdy będę przeczuwał swój deadline.
INWESTYCJA NIE JEST DOFINANSOWANA ZE ŚRODKÓW UNIJNYCH!
CO ZUS ZŁĄCZYŁ - CZŁOWIEK NIECH NIE ROZDZIELA!





wtorek, 8 marca 2016

50 lasek Kamila - cz. III: Co ma pakiet do miłości.

Dzisiaj ostatnia część historyjek z dziewczynami. Na końcu wyjaśnię co ma do tego wszystkiego ZUS.


W maju 2008 r. poznałem Karolinę. Spotkaliśmy się w jednym ze szpitali rehabilitacyjnych. Ona, podobnie jak Kaśka (o której pisałem w poprzednim wpisie), miała tam ćwiczenia w związku z problemami z kręgosłupem. Niemal od razu polubiliśmy się, mimo, iż ona kibicowała Koronie, a ponadto czasem mi cisnęła po ambicji - mówiła np., iż jestem tak chudy, że mógłbym się schować za oszczepem... Co do jej wyglądu - jakieś 7/10. Nie no, żartuję, wszystkie kobiety są 10/10...

Spędziliśmy w tym szpitalu razem cztery tygodnie. Zżyliśmy się jakoś przez ten okres, ale nie na tyle, żebym spodziewał się jakiegoś rozpaczliwego pożegnania. Tymczasem w dniu, w którym miałem już odjeżdżać, odwiedziła mnie w pokoju. Akurat leżałem sobie na łóżku, odpoczywając przed podróżą. Usiadła obok, wzięła moją dłoń i zaczęła głaskać oraz... płakać. Tak po cichu.

Przez chwilę było to nawet miłe (ws. głaskanie), ale po dłuższej chwili zaczęła mi się strasznie ręka pocić i zrobił się z tego prawie hydromasaż. Romantyczny nastrój mi już nieco prysnął, a ona cały  czas głaskała i płakała, z krótkimi przerwami na śmiech, po których płakała jeszcze bardziej i większy katar jej z nosa ciekł. Ta  kiepska telenowela trwała ponad godzinę. Na szczęście transport już czekał, więc trzeba było się zbierać. Odprowadziła mnie jeszcze do samochodu, pocałowała, uściskała, ułzawiła i adiós!
A potem, po kilku latach, usunęła mnie ze znajomych na FB. No i za co, pytam? Kto by się wtedy tego spodziewał??


Innym razem, z inną koleżanką i w innym sanatorium miałem z kolei taką akcję:

Wracałem późnym wieczorem przez ciemny korytarz do pokoju, wraz z koleżanką, która swój pokój miała naprzeciw mojego (była to jedna z tych 90% o których pisałem ostatnio). Dziewczyna ciut młodsza, bardzo sympatyczna, acz dosyć... "roztrzepana". Raczej mnie lubiła; nieraz prawiła mi komplementy, z resztą, była mi wdzięczna, że jej pożyczam laptopa.

No i idziemy sobie tak tym korytarzem. Jesteśmy już blisko naszych pokoi i nagle...  ona obraca się na pięcie o 90 stopni i całuje mnie w policzek... 

Gdyby na tym się skończyło, to jeszcze nie byłoby w tym nic niezwykłego. Ale...

Bladego pojęcia nie miałem przecież, że ją tak nagle weźmi na amory! W związku z tym, kiedy obróciła się i stanęła w miejscu, by mnie pocałować, nie zdążyłem wyhamować. Przejechałem jej po stopach, a wózek ważył pewnie trzy razy więcej od tej drobnej dziewczynki.

Zszokowany tą całą sytuacją, trwającą może 0.5 sekundy, wykrztusiłem po chwili: 
- Strasznie przepraszam...
Na co sąsiadka, głosem złamanym z bólu, jakby chciała jodłować:
- Nie... Nic się nie stało...

Był jednak jeden plus. W oczach stanęły jej "świeczki", dzięki czemu na korytarzu zrobiło się jaśniej i bez problemu trafiliśmy do pokoi...




A na koniec podam teraz ostatni przykład z autopsji. Dramatyczny i wręcz kulminacyjny, choć wydarzył się chyba na początku gimnazjum...

Pewnego dnia w zimowe ferie dostałem SMS-a od Doroty. Napisała, że ma 13 lat i jeżeli chcę z nią pogadać, mam odpisać.Zapytałem skąd ma mój nr, skąd mnie zna itd. Odpisała, że przypadkiem, że tak wyszło. Nie wchodziłem w szczegóły i do dziś tego nie wiem.Wymienialiśmy się SMS-ami chyba miesiąc. Wysłaliśmy sobie swoje zdjęcia, sporo o sobie wiedzieliśmy. Ona była ze Śląska. Raz już mieliśmy nawet zaaranżowane spotkanie, ale z mojej winy  nie doszło do skutku.

SMS-owa znajomość kwitła, aż pewnego dnia Dorota napisała, że musi na jakiś czas przestać do mnie pisać, bo... skończył jej się pakiet! 
Wtedy runął mi świat. Nie przez to, że przestała się kontaktować. Przez to, że zrozumiałem, iż pisała, bo miała tanio SMS-y...A ja, głupi, płaciłem po 18 gr - i wydałem na nie prawie całą kartę! Dałem się wyrolować jak papier toaletowy...

Wtedy zacząłem rozumieć, że miłość bywa jak pakiet; nie taka darmowa i nie taka wieczna. M.in. z tego powodu dziś preferuję dziewczyny z Uniwersytetu Trzeciego Wieku, bo ta miłość będzie scementowana jej emeryturą. ZUS to najlepsze biuro matrymonialne!


A z okazji Dnia Kobiet wszystkim zainteresowanym - z Uniwersytetów Trzeciego Wieku, Pierwszego Wieku i tym z wykształceniem niepełnym podstawowym życzę "pakietów" jednak nieograniczonych finansowo i czasowo oraz po prostu szczęścia!

sobota, 20 lutego 2016

50 lasek Kamila - cz. II.

Kontynuując zaczętą ostatnio trylogię, napiszę dziś o kolejnych laskach ze swojej przeszłości. Imiona zmyślone, reszta nie.

Po Asi była taka... Kinga. Poznałem ją na turnusie rehabilitacyjnym w Jadownikach Mokrych. Była tam wraz ze swoją sąsiadką, której pomagała opiekować się dwójką niepełnosprawnych bliźniąt.

Wówczas, około dziesięć lat temu, była ode mnie starsza o jakieś osiem lat. Teraz też z resztą tyle wychodzi. Chyba mnie szczerze polubiła, choć bardziej tak, jako takiego młodszego brata. Pamiętam, że miała takie ładnie pachnące perfumy, tylko dosyć mocne - aż dawało po nozdrzach tylnych. Pachniały jakby "słonawo" - pierun wie, z czego były robione, ale mi się podobały. Podobnie z resztą jak sama Kinga, która była bardzo miła, dowcipna i dość ładna.

Niestety, po turnusie kontakt nasz - z małą przerwą - urwał się. Teraz Kinga, z tego co wiem, jest zastępcą kierownika w hipermarkecie. Na te czasy,  kiedy być może ceny w sklepach pójdą w górę - dziewczyna jak znalazł (może ma tam jakieś zniżki), no ale teraz to ja już jej podrywał nie będę, bo by się jeszcze domyśliła o co chodzi. Choć mógłbym, bo wiem gdzie mieszka. Dała mi wtedy swój adres (wtedy ludzie wysyłali sobie jeszcze listy i kartki); jakaś wioska w opolskim. No, ale nie jadę tam. Po pierwsze - pewnie by wyczuła podstęp, po drugie - A4 jest płatna (i  mają ją w dodatku remontować, więc będzie spowolniona), a po trzecie - i  tak nie jem dużo. Mam w nosie ten biznes.


Następnie przyszła kolej na Kaśkę. Ją również poznałem w sanatorium, choć już innym (byłem w VI. klasie, ona w III. gimnazjum). Rehabilitowała się tam tylko na lekką skoliozę; ja na ręce, nogi, ogólnie wszystko, prócz skoliozy, bo na nią kompletnie nic nie pomagało. Także anatomia to nas akurat dzieliła...

Zaimponowało mi w niej to, że pierwsza do mnie zagadała (w sumie tylko to). Czytałem akurat na korytarzu 10. część "Pana Samochodzika". Może dlatego właśnie podeszła, widząc, że czytam typowo męską literaturę, a nie jakąś "Anię" skądś tam...

Po sanatorium mieliśmy jeszcze ze sobą kontakt. Głównie MMS-owy, bo wtedy miałem swój pierwszy telefon komórkowy i strasznie mnie to rajcowało. Po paru latach znalazłem ją na "Naszej Klasie". Jeśli przyjąć ten podział,  co ostatnio - że są kobiety piękne i piękniejsze, to ona była w tych pierwszych. Zdecydowanie.

A co do telefonicznych relacji - jedna z nich zakończyła się dla mnie szokiem na całe życie. Ale o tym następnym razem...


poniedziałek, 15 lutego 2016

50 lasek Kamila - cz. I

Utrzymując jeszcze klimat wczorajszego "święta", zwierzę Wam się ze swoich miłości życiowych... Generalnie taki wylewny nie jestem, ale niech stracę... Wszystkie poniższe imiona są fikcyjne, żeby nie było.

Pierwsza miłość moja to dziewczyna z przedszkola. Julia, dajmy na to. Była ładna i inteligentna. I strasznie taktowna. Cicha, spokojna...  Takie lubię. Poza tym taka dziewczęca; bawiła się tylko lalkami, domkami - a nie samochodzikami czy spluwami... Nie w głowie jej było gender.
Po przedszkolu jednak coś się skończyło, wypaliło.  Podobno pierwsza miłość nie rdzewieje, a jednak ta zardzewiała. I nawet Pepsi jej nie pomoże.

Potem była Jola. Jola to był harpagan; diabeł, nie dziewczyna. Wszędzie jej było pełno. Niestety - nie wiem dlaczego - nagle przestała mnie unikać. Gdy widziała mnie na dzielni, chowała się np. za samochodami. Jak się później okazało, koniec relacji był dla mnie błogosławieństwem, gdyż z tamtych lat pozostał jej nie tylko temperament,  ale i iloraz inteligencji...

Następna była Kasia. Zakochany w niej byłem strasznie, ale ukrycie. Tylko, ku mojemu nieszczęściu, raz się wygadałem takim koleżankom, a one - jak to baby - wszystko jej potem powtórzyły. Wtedy to ja się zacząłem chować - przed nią. Jakoś tak głupio mi było. 
Ale Kasia to dziś szczęśliwa, ułożona i dobra dziewczyna. Tylko jej uroda... Z resztą nieważne. Wszystkie kobiety są piękne! Albo inaczej: są piękne i piękniejsze. Jola raczej jest z tych pierwszych...

Kolejna to Asia. Gdzieś połowa podstawówki. Miała piękny, żółty rowerek. Nie wiem nawet czy nie on bardziej mi się podobał... Ale zauroczenie  Asią było krótkotrwałe. I dobrze, bo dziś ma już inny rowerek...

CIĄG DALSZY NASTĄPI...

piątek, 5 lutego 2016

Będę stewardem

Przeglądając ostatnio Internety, natrafiłem na ciekawą ofertę pracy jednej z polskich linii czarterowych - wykonujących loty na zamówienie (można w nie kliknąć):




Postanowiłem nie czekać. Wysłałem zgłoszenie (jego treść przepisałem poniżej):



Oto jego treść:

"Witam,

piszę do Państwa w związku z ofertą pracy na stanowisko stewarda. Co prawda, nie spełniam wszystkich ze stawianych przez Państwa wymagań, jednak posiadam szereg unikalnych atutów - niezwykle przydatnych w tej pracy.

Po pierwsze: choruję na rdzeniowy zanik mięśni. Poruszam się na wózku inwalidzkim i ogólnie rzecz biorąc - fizycznie sprawny to nie jestem (w górnych kończynach mam jedynie minimalną władzę). Dzięki temu, gdyby - nie daj,  Boże - coś zaczęło się podczas lotu dziać, ja będę wzorem spokoju i opanowania. Nie dam rady wymachiwać rękoma, ani też zbyt głośno krzyczeć; zachowam stoicki spokój. Widząc mnie, reszta pasażerów dojdzie do wniosku, iż wszystko jest pod kontrolą i także zachowa "zimną krew" - co może okazać się przecież zbawienne w skutkach! Tak czy inaczej, jeśli komuś ten spokój uratuje życie - następnym razem na pewno ta osoba ponownie wybierze nasze linie.

Po drugie - dzięki swojemu wózkowi jestem mobilny. Mogę więc elegancko rozwozić fryteczki, kanapki i inne rzeczy, a następnie zbiorę od pasażerów śmieci. Koleżanki sobie w tym czasie odpoczną, co zwiększy ich wydajność.

Kolejny atut: lubię dzieci, a dzieci lubią... mój wózek, który jest szybki i ma parę fajnych funkcji! Będą go sobie mogły obejrzeć, podotykać a nawet ze mną przejechać. To umili czas podróży im oraz ich rodzicom.

Ponadto: będę prawdopodobnie pierwszym na świecie stewardem na wózku! To uczyni naszą firmę globalnym wzorem tolerancji, a wszyscy lewacy będą latać tylko z nami...

Mam tylko dwa, małe zastrzeżenia: nie będę obsługiwał lotów ZUS-u i Platformy. ZUS-u - bo gdyby mnie zobaczyli jak w przestworzach dorabiam sobie do renty, to by mi ją odebrali. A Platformy - nie, bo nie!
Uważam, że jestem wartościowym kandydatem. Czekam na konkretne propozycje.

Z wyrazami szacunku,

Kamil Cierniak"


Dam znać, jak do mnie napiszą. Trzymajcie kciuki.



wtorek, 26 stycznia 2016

Bądź jak Kamil

Ostatnio przypadkiem dowiedziałem się, że "Kamil" w innych językach oznacza np. "szlachetny chłopiec", a także "kompletny" czy "doskonały".

Tak, jestem doskonały. To widać już chyba na pierwszy rzut oka. Jestem kompletny; niczego mi nie brakuje... Ani mięśni mi nie brakuje, ani zaniku mięśni, ani skoliozy, ani układów z ZUS-em, ani kategorii E... Mógłbym tak wymieniać długo. Połączenie Chucka Norrisa i Brada Pitta to przy mnie nic; mogliby mi obaj czyścić buty - te cywilne i te ortopedyczne.

Do tej pory nie wierzyłem, że imię coś mówi o człowieku. A jednak.







czwartek, 21 stycznia 2016

Skazany na dyplomację

Dyplomacja to nie żarty. Tu nie ma miejsca na błąd. To zadanie dla najlepszych.

Z tego też powodu wymagania stawiane  tym, którzy w dyplomacji chcieliby spróbować swoich sił, są dosyć wygórowane. Jednym z warunków stawianym kandydatom na aplikację dyplomatyczno-konsularną jest "odpowiedni stan zdrowia psychicznego i fizycznego". No i to jest błąd...

Nie wchodźmy już w szczegóły i w to, że "odpowiedni" to pojęcie względne (bo np. moim zdaniem mój stan zdrowia jest całkiem całkiem odpowiedni). Dyplomacja na najwyższym szczeblu jest jak gra w pokera. Trzeba umieć zachowywać pozyry, m.in. poprzez kontrrolowanie własnej "mowy ciała" - a to to ja mam akurat w jednym paluszku...

Ja nie tuptam, jak się stresuję, nie krzyżuję także stóp; nie dam rady pocierać sobie twarzy dłońmi, nie ściszam głosu (bo bardziej się nie da), czasem się jąkam - ale to z natury itd. Jedyne, co mnie zdradza, to mimika i ewentualne, nie za duże ruchy dłoń i łydki - ale na szczęście tylko jednej. Są jeszcze nerwowe palce u nóg, ale tylko u prawej i tylko trzy, z resztą w bucie nie widać).  To wszystko jednak można wmówić innym dyplomatom i politykom jako ruchy mimowolne czy coś...
Z czasem pewnie jednak, w miarę postępu choroby, stanę się dyplomatą - lub agentem - idealnym; moje palce się ogarną, a twarz będzie pokerowa...

Gdybym tymczasem mógł jednak zostać tym attache - załatwiłbym dla Polski wszystko. Pojechałbym np. do Vladimira i powiedział prossto w oczy:
- Słuchaj, Vladimir... Albo ten gaz zaczniecie nam wysyłać za darmo - albo Wam przerobimy Moskwę w trzy dni na plantację bananów.
Człowiek by popatrzył na mnie, na mój spokój i zrozumiałby, że to nie są heheszki...

A ponadto - Polska jest we mnie wpisana. Jest wyryta nie tylko w moim sercu, ale także i kręgosłupie, który troszeczkę przypomina mi kształtem Królową Polskich Rzek - Wisłę. Jestem skazany na dyplomację, tylko tworzący przepisy muszą to zrozumieć...






czwartek, 14 stycznia 2016

Ech, te studentki...

Z powodu przeziębienia mam przedłużone, mimowolnie, wolne od zajęć na studiach... Szkoda, bo jutro piątek. A w piątki...

A w piątki - na Uniwersytecie Papieskim - swoje zajęcia odbywa również... Uniwersytet Trzeciego Wieku. Mówię Wam: dla mnie to Raj. Jak już nieraz wspominałem - kobiety 70+ bardzo mnie interesują. Ba, tylko takie! Emerytura ma w tym swój udział, nie ukrywam, ale przy okazji ja bym mógł je na przykład chronić przed oszustwem "na wnuczka"... 

Wśród piątkowych studentek Trzeciego Wieku są takie dwie, które mam na oku. Wszędzie chodzą razem (będę musiał wybrać, jestem monogamistą). Często spotykamy się przy windzie. Parę razy zagadałem; wyrabiam sobie powoli PR. Na razie mówią do mnie "młody człowieku", ale kto wie - może wkrótce mój status podskoczy na wyższy level?

Fajnie by było. Oglądali bym sobie kablówkę, TRWAM na przykład... "TeFauENu" byśmy nawet nie włączali, żeby się nie denerwować; jeszcze by się nam coś stało i tylko ZUS by się ucieszył... Tak, TVN ma z ZUSem pewnie podpisaną umowę...

No, ale nie samymi kablówkami człowiek na szczęście żyje. Nawet nie ma czasu. Musielibyśmy się przecież uczyć, np. do sesji. Pewnie by mi dawała swoje notatki... No i uspakajała ziółkami.

Tak... Piątki są bardzo ważne...


piątek, 8 stycznia 2016

Przedostatnia wola

Dziś będzie krótko, a rzecz dotyczy grobu. Mojego. Chciałbym publicznie oświadczyć, że nie życzę sobie po śmierci - kiedykolwiek nadejdzie - żadnego nagrobka. Z kilku powodów (z resztą, beton kojarzy mi się z komuną, a ja w Partii nie byłem). Piszę to tutaj po to, żeby rozwiązać chociażby potencjalną kwestię "co ludzie powiedzą" czy coś w tym stylu. Na poważnie, bez heheszków.

Żadnej płyty nagrobkoowej. Piasek, Krzyż i arrivederci! Jedyną płytę, jaką będę tolerował, to jakaś dobra rockowa. Chyba, że umrę w okolicach Świąt Bożego Narodzenia, to jeszcze mogą być kolędy Golców albo jakiejś kapeli z Bukowiny, bo lubię góralskie. A grób ma być prosty. Estetycznie prosty, bo technicznie to muszę mieć taki profilowany...

A na koniec mój suchar. Bardzo suchy.
- Dlaczego filozof nie zdąża na pociąg?









-  Bo za późno wychodzi z założenia.