wtorek, 20 listopada 2012

Mój list do Świętego Mikołaja

Jutro (21.XI) wyjeżdżam na dwutygodniowy turnus rehabilitacyjny - do Jadownik Mokrych, oczywiście. Jak wrócę, to tradycyjnie napiszę jak było.

Tymczasem, przedstawię Wam mój tegoroczny list do Świętego Mikołaja. Wiem,     że jeszcze czas, ale zanim on dojdzie itd...



Nadawca:                                                                                             Adresat:
Kamil Cierniak                                                                        Święty Mikołaj,
małopolskie, Poland                                                              Lapland


                        
                                       Szanowny Święty Mikołaju!


              Piszę do Ciebie z centrum Europy - regionu wysoko rozwiniętego pod każdym względem, a już na pewno bardziej niż ta Twoja zacofana Laponia, w której nadal pędzicie wielkie stada bydła chociażby.
               Na chłopski - czyli Twój i mój także - rozum, jako człowiek wysoko rozwinięty, pod żadnym pozorem nie powinienem w Ciebie wierzyć. Mam wszakże 19 lat, zacząłem nawet studiować i na umyśle jestem raczej, póki co, zdrowy (czego nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć o swoim ciele).
               Dlaczego więc w Ciebie wierzę? Może dlatego, iż nie mam powodów, by w Ciebie nie wierzyć. Fakt, że z okazji Twoich imienin dzieci dostają prezenty od rodziców nie oznacza przecież, że Ty nie istniejesz - bo co ma piernik do wiatraka? Oznacza to co najwyżej, że korzystasz z okazji, iż w Ciebie nie wierzą i masz w nosie tą całą tradycję; wypoczywasz przez cały rok.
              Mam nadzieję, że mnie - Ostatniego Wierzącego w Świętego Mikołaja - potraktujesz jednak inaczej. A więc do rzeczy!
              Jako, że studiuję politologię, moje życzenia będą trochę uspołecznione i upolitycznione.
               Po pierwsze: zaserwuj coś na opamiętanie przywódcom krajów walczących, między innymi krajów Bliskiego Wschodu a wśród szczególnie takiego jednego państwa. Nie wiem, czy wymyślono już coś takiego, możesz to więc potraktować symbolicznie. Wymyśl coś.
               Po drugie: wszystkim pedałom, lesbijkom i innym takim pomysłowym ludziom,  zafunduj coś na rozwolnienie (w sensie: na spowolnienie, na opamiętanie takie). Tym z zachodniej Europy zwłaszcza, bo tamci to już mogą robić co chcą. To samo przywieź, Święty Mikołaju, politykom, bo niektórzy z nich okropnie się panoszą...
              Po trzecie: jak już przy farmaceutykach jesteśmy - sprezentuj premierowi polskiego rządu jakieś lekarstwo na nadczynność tarczycy. Co prawda, ja tylko podejrzewam, że on na nią choruje, ale mam ku temu podstawy - pochodzi znad morza, jest raczej chudy i ma wytrzeszcz oczu. Jedyne, co mi się nie zgadza to to, że lubi haratnąć w gałę, a w tym stanie charakterystyczne byłoby unikanie wysiłku fizycznego...
              Dobra, to tyle altruizmu. Dla mnie, jak już będziesz w aptece, Święty Mikołaju, kup coś na przypakowanie, bo podobno kiepsko wyglądam. Dorzuć jeszcze Lego i pendriva 16GB, bo ciągle zapominam kupić. Przywieź też trochę niespodzianek - całą torbę, najlepiej. Tylko nie taką z Polo Marketu, lecz ten Twój wór taki słynny, jak torba ruska.
             Przed Tobą dużo kilometrów, ale masz sporo czasu. Pamiętaj, opłacaj winiety, bo Ci sanie zarekwirują i zostaniesz z reniferami i elficami na środku autostrady. O wszelkie koszty się nie martwię, bo od samej Coca-Coli masz pewnie kasy po uszy.
            Jeśli tych życzeń nie spełnisz, to tak Cię na swoim blogu obsmaruję, że schudniesz. Ale spokojnie, nie przestanę w Ciebie wierzyć, bo w wierze przecież nie o to chodzi. Z resztą, nie chcę skończyć jak część dzieci i młodzieży nowoczesnej Europy - najpierw przestają wierzyć w Ciebie, później w zasady, na końcu w Boga...


                                                                                   Twój Kamilek
      
               
              


sobota, 17 listopada 2012

Dostałem kosza

Mój poprzedni wpis był bardzo przykry, no i też szczery. W ogóle zauważyłem, że ostatnio się jakoś bardziej otworzyłem; mówię i piszę rzeczy, o których jeszcze parę lat temu bym nawet nie pisnął. To, co wyznam teraz, także będzie brutalnie szczere...

Czytałem dzisiaj o powołaniu do życia jako singiel. Mnie chyba Pan Bóg też powołał do tego...

Wyżalę się. Jeszcze nigdy w życiu, żadna praktycznie dziewczyna (to znaczy, właśnie nie do końca) nie wyznała mi... Gdyby to faktycznie było tak, że ŻADNA, to sprawa byłaby jasna i już  bym się z tym pogodził. Jednak, było kilka wyjątków i teraz proszę się skupić: wszystkie, z tych kilku, to były dziewczyny... przynajmniej lekko opóźnione w rozwoju intelektualnym. Oczywiście, ja w tym momencie z nikogo się nie naśmiewam; sam jestem osobą niepełnosprawną (na co są niezbite dowody) i tak jak tamte dziewczyny były w różnym stopniu niezdrowe umysłowo, tak ja jestem fizycznie (i umysłowo czasem również). Po prostu stwierdzam fakty!

Doszedłem do dwóch możliwych rozwiązań tej przeciekawej zagadki. Pierwsze: osoby chore umysłowe mają inne gusta. Nie mówię gorsze - bo może lepsze. Po prostu inne.

Druga opcja: osoby zdrowsze są po prostu mniej odważne od osób mniej zdrowych. Obie są logiczne, tylko która bardziej prawdopodobna?

Na koniec przykład z dzisiejszej autopsji. Poprosiłem koleżankę, ażeby za mnie wyszła. Odmówiła, bo... "musiałabym wstać, a nie chce mi się"...

Faktycznie, w sumie głęboki był ten fotel... 

czwartek, 15 listopada 2012

Pani z banku

Byłem w banku (właściwie: pod bankiem, bo podjazdu nie było), Wszystkie dokumenty były już wcześniej przygotowane, wypełnione - ja miałem już tylko... podpisać.

Okazało się, że pani z banku w tym momencie ma umówione spotkanie z dyrektorem i pod bankiem muszę trochę zaczekać.

Oczekiwanie się jednak przedłużało. 45 minut i nic... Nikt nie wychodzi. Zimno okrutne...

Sytuacja była nieciekawa, ale po chwili była jeszcze gorsza. Tego całego napięcia nie wytrzymał bowiem Gołąb z Dachu, no i stało się. Chyba zaraził się tą grasującą teraz grypą żołądkową bo zanim zorientowałem się, co zaszło, wykorzystał sytuację i nie wytrzymał po raz drugi...

Mama szybko poszła do kiosku po chusteczki. Ja, klient czyli i pan, w tym czasie stałem pod drzwiami banku  osamotniony, zmarznięty, usrany i upokorzony. Na szczęście, pani z papierami przyszła na tyle późno, że byłem już wyczyszczony (w międzyczasie spotkałem też panią, która egzaminowała mnie na ustnym polskim - dobrze, że nie było to wtedy, gdy jeszcze czekałem na chusteczki, bo mogłaby się zdziwić, że tak nisko upadłem).

Niestety, podczas godziny czekania ręce tak mi zmarzły, że mimo szczerych chęci nie dałem rady złożyć podpisu. Podczas, kiedy usiłowałem to jednak uczynić, pani z banku miała taką minę, jakby to ją załatwił gołąb i w dodatku nie było na zdobycie chusteczek absolutnie żadnej nadziei. Nie dziwie się...

Ostatecznie, pani z banku załatwiła to tak. że delegacja przyjedzie po mój podpis do domu. Dało się?

Jakbym wiedział, że to przedsięwzięcie tak będzie wyglądać, to sprawę załatwiałbym z "bankiem" kredyty-chwilówki...




poniedziałek, 12 listopada 2012

Informacje kulturalne

Dzisiejszy wpis będzie o niczym konkretnym, taki przegląd myśli...


1. Wracając dwa czy trzy wpisy wstecz - kilka osób dało mi znać, że spodobało im się moje porównanie życia do GG. Myślę, że w podobny sposób można powiedzieć o Bogu - On też ma po prostu ustawiony status "Niewidoczny"...

2. Ostatnio, oglądając mecz Ligi Mistrzów, w czasie którego strasznie padało, doszedłem do wniosku,  że to wielka szkoda, iż ten mecz nie jest rozgrywany u nas, na Narodowym. Wiadomo - jest ten dach. Zasunęłoby go się raz - dwa i po krzyku. W dodatku drenaż pierwsza klasa... A tam, biedaki, na takiej ulewie MUSIELI grać...

3. Wach przegrał z Kliczką, ale - jak donoszą media - Polak wyszedł z tej walki z twarzą. Wydaje mi się, że jeszcze ze cztery rundy i wyszedłby już bez TWARZY.

4. W ostatnią niedzielę... czyli wczoraj - miałem trochę wolnego czasu i tak stałem sobie w oknie. Jako, że mieszkam w mieście raczej niewielkim, gdzie każdy każdego zna, snułem sobie - widząc przechodzących lub przejeżdżających drogą ludzi - w główce różne teorie, na tematy takie: skąd X wraca; co robił u Y; co X i Y najprawdopodobniej mieli na obiad (niedziela, więc pewnie to, co wszyscy); co, poza jedzeniem, mogli jeszcze robić oraz  dlaczego Y jedzie drogą właśnie teraz (to, oczywiście, tylko niektóre z serii ambitnych pytań, jakie sobie stawiałem). Przyznać tu muszę, że to zajęcie mnie wciągnęło. Chętnie podzieliłbym się z Wami niektórymi przemyśleniami - z użyciem nazwisk, modeli samochodów etc. - ale wtedy to już to by były chyba plotki...

5. Media donoszą, że Wenecja zmaga się z powodzią. Szanowni Państwo, brawa dla mediów za refleks!

sobota, 10 listopada 2012

Szukam partnerki...

Na początek, żeby rozluźnić atmosferę (Strasburger też by tak zrobił) przed trudnym tematem, przytoczę tekst z jakiegoś kabaretu. Gdy dwóch facetów rozmawiało o swoich problemach finansowych, jeden z nich przypomniał sobie: "Wiesz... Przecież ja mam zamrożone tysiąc złotych! Moja żona jest w ciąży!"

Jak w tytule - szukam partnerki. Jest kasa do zgarnięcia...

Chodzi o ten nowy program dotyczący in vitro, co to ma być wprowadzony.

Ma on dotyczyć nie tylko małżeństw! A więc chodzi o to: poszukuję dziewczyny (spokojnie, nie musi przecież za mnie wychodzić). Kandydatki proszę o kontakt na priv...

Następnie z moją konkubiną będziemy musieli znaleźć "odważnego" lekarza, który by wystawił ciut lewe zaświadczenie, że się tam przez rok leczyliśmy, czy coś... Potem tylko drugiego (a może mógłby mógłby być ten sam?), który by zaświadczył, że konieczne jest in vitro - i już! Przelewem się wszyscy podzielimy...
 Oczywiście, może być niełatwo, trzeba być bardzo ostrożnym, żeby nas nie oskarżyli o próbę wyłudzenia. Moja konkubina musi być bardzo odważną kobietą...

Próba perfidnego, bezdusznego wyłudzenia? Zależy. Jeśli projekt będzie zakładał możliwość mrożenia zarodków (wtedy też ten tekst z kabaretu przybrałby formę dosłowną), to owe "wyłudzenie" byłoby wręcz humanitarne - jedno małe uchronilibyśmy bowiem od leżakowania w zamrażarce.

Na koniec, mój, osobiście wymyślony kawał:
- Kto byłby najlepszym kandydatem do zaśpiewania piosenki o in vitro?
- Mrozu

poniedziałek, 5 listopada 2012

Artykuł (polecam zwłaszcza wolontariuszom z oazy)

Artykuł do gazetki "Droga Nadziei", Stowarzyszenia "Cyrenejczyk", którą otrzymują niepełnosprawni z tego stowarzyszenia. Ten tekst jest oryginalny, taki jaki przesłałem do pani Ali. Powinien ukazać się gdzieś za miesiąc (cenzurę przeszedł pomyślnie)... Trochę się tutaj tylko akapity poknociły

"      

Drodzy Czytelnicy „Drogi nadziei”!
                       (artykuł może zawierać lokowanie poczucia humoru)


            Zostałem poproszony o napisanie artykułu o oazie Cyrenejczyka; nikt nie powiedział, że ma być krótki. Papier nie mój, tusz też nie… No to się podlansuję!
            W sprawie jego napisania poprosiła mnie szefowa firmy, Pani Ala, żebym swoim „świadectwem” (:P), przekonał tych, którzy mają obawy przed… pierwszym razem. Mam być jako ta lampa na świeczniku… zatem dobrze, zaczynam świecić…
            O oazie dowiedziałem się od Kolegi Marka Rolki (co prawda nikt nie pozwolił mi używać pełnych nazwisk, ale na szczęście mam znajomego prawnika). Jeździł On na nią już w czasach, kiedy na świecie nie było jeszcze Ewy Farnej, Justina Biebera, mnie (a nawet jak już byliśmy, to wszystko ten… w pampersy jeszcze)… w każdym razie, znał On oazę niemal od podszewki…
            Opowiadał, jak to tam fajnie, sympatycznie, towarzysko, wesoło – a przy tym pobożnie, refleksyjnie etc. Obiecywał „drugą Irlandię” – mówiąc krótko. Trochę pachniało to „kiełbasą wyborczą”, ale Marek przecież politykiem nie był, więc jego opowiadania można było potraktować na poważnie, mimo, iż były jakby… przesadnie optymistyczne.
            Na rejs do tej „drugiej Irlandii” (czyli do Łososiny Górnej), jako pierwszy zdecydował się kolega Tomek Janik – nasz odwieczny, wspólny towarzysz broni. Skoro obaj koledzy mieli tam być, to ja też się zdecydowałem pojechać. Pojechać z Mamą, oczywiście, bo aż do tegorocznej oazy zawsze i wszędzie jeździłem z Mamusią… ale o tym za momencik.
            Na tamtej,  mojej pierwszej oazie (2008r.), opowiadania Marka szybko się potwierdziły. To, co od razu rzucało się w oczy, to taka rodzinna atmosfera, otwartość wszystkich wobec wszystkich, wszechobecna u każdego radość i życzliwość. Było tak fajnie, że aż dziwnie. Czułem się nie jak w Irlandii, ale jak na Jamajce; nie jak na oazie dla niepełnosprawnych, ale jak na zlocie „kolekcjonerów” dopalaczy…
            Kolejne dni były jeszcze bardziej… zgrane. Było jeszcze lepiej, jeszcze weselej (choć, odnośnie „wesoło”, to trzeba by inny jeszcze artykuł tutaj napisać )… W tym roku był to już mój piąty turnus – tam zawsze tak jest…
            Ale właśnie tego lata, zaliczyłem pierwszy wyjazd bez Mamy. Do takiego desperackiego – jak się mi kiedyś wydawało - czynu, długo nie mogłem się przekonać. Namawiało mnie wiele osób, kilkoro niejednokrotnie oferowało swoje „usługi”. Będąc na kolejnych turnusach, widziałem też przecież jak wiele osób niepełnosprawnych jest pod opieką wolontariuszy i jak bardzo wszystkim taki układ odpowiada. Jednak, wydawało mi się, że jestem zbyt ciężkim, na pewno cięższym od pozostałych uczestników przypadkiem i że bez Mamy to nie da rady…
            Po długim, bo czteroletnim namyśle, w końcu się odważyłem. Wolontariusz Krystian Majkowski, z którym znałem się wcześniej trzy lata, miał możliwość uczestnictwa i zaopiekowania się mną. Pewnie też miał ukryte obawy…, a nawet na pewno miał. Przed oazą bardzo mnie pocieszał, zapewniał, że damy radę itd. (Krystian kształci się na medyka – dzięki mnie, zawsze będzie mógł się pocieszyć, że „ten” przypadek i tak nie jest taki beznadziejny). Jednak, to co teraz napiszę, będzie nie dla dzieci – będzie to coś, czym zainteresuje się sam… „Fakt” i „Super Eksspres”.
            Otóż, gdy Krystian po raz pierwszy przenosił mnie z wózka na łóżko, ręce trzęsły Mu się, jakby miał… atak padaczki. Czułem się, jakbym jechał samochodem gdzieś po naszym kraju. To samo przy pierwszej zupie – bałem się o swoje zęby (nie obraź się, Stary, ja to pro publico bono). Później było tylko lepiej. Ten „szok termiczny” trwał może kilka godzin, nie więcej. Pozostałe godziny – coś koło 300 ich było – były naprawdę… wesołe…
            Nie wiem jak Krystian, ale ja wróciłem do domu zachwycony i… jakiś taki pewniejszy siebie. Wszystko pięknie się skończyło – ta historia to klasyczny przykład do serialu „Trudne Sprawy”!
            Będę kończył, bo jeszcze mnie Pani Ala za rok na oazę nie wpisze za ten tusz co zmarnowałem (albo powie, że jak jestem taki mądry, to żebym sobie sam tą gazetkę redagował). Na koniec, chciałbym tylko każdemu niezdecydowanemu z osobna – niepełnosprawnemu i wolontariuszowi – jeszcze raz gorąco polecić Oazę Cyrenejczyka. Jest tylko jedno „ale”: ona uzależnia…
           
           
                                                                                 


                                                                       Dziecko Specjalnej Troski,                                                                                                                                      Kamil (artykuły, felietony, recenzje – tanio, szybko, solidnie)

           
            P.S. Już to kiedyś zrobiłem na blogu, ale chciałbym podziękować raz jeszcze wszystkim organizatorom i uczestnikom, zwłaszcza Krystianowi i s. Annie. Co prawda, najchętniej wymieniłbym z nazwiska cały turnus, ale wtedy to byłby on już na pewno moim ostatnim…"

czwartek, 1 listopada 2012

Śmierć, listopad i rock&roll

Chciałbym umrzeć w listopadzie (najlepiej pierwszego albo drugiego, bo to wiadomo), ale może... może niekoniecznie już w tym. Ogólnie. Aura tak pozytywnie nastraja do śmierci...


Chciałbym też, żeby na moim pogrzebie zagrano tą piosenkę. Niestety, na wsi pogrzeby się odbywają w ciągu trzech dni z reguły, a to chyba za mało, żeby Pan. D. nauczył się ją grać na organach kościelnych. Jest jeszcze Orkiestra Dęta z Okulic, ale ona tak szybko też raczej nie da rady. Musiałaby to być śmierć z wyprzedzeniem.

My, chrześcijanie  z Bożej łaski, często zapominamy o tym, że dzisiejsze Święto jest... radosne. Może to nie Sylwester, ale winniśmy się cieszyć. Niestety, część z tych, którzy to pojmują - to pojmują w drugą stronę, przez co wręcz zalewają się... radością, na przykład.

W dzisiejszym dniu, czyli Wszystkich Świętych, szczególnie cieszę się, iż jestem osobą wierzącą. Szczególnie bowiem uświadamiam sobie, że osoby wierzące mają przewagę nad osobami deklarującymi się, jako niewierzące. Dla nich, w dniu śmierci - rozmowa przez "GG" się kończy. A dla nas to... tylko zmiana statusu, z "dostępny" na "niewidoczny"...

No to na koniec coś wesołego: