czwartek, 25 sierpnia 2011

... a wyszło jak zwykle

Chciałbym się dzisiaj podzielić z Wami doświadczeniem, na temat jak sobie (nie) poradziłem z porażką Wisły. Osoby nie zainteresowane sportem mogą tego nie zrozumieć, natomiast gdyby ten wpis czytał jakiś psychiatra, to prosiłbym o zdiagnozowanie mojej choroby i przepisanie jakiegoś leku - najlepiej cykuty...



Trzy lata zakichanego czekania. IV runda eliminacji. 87. minuta - i "po ptokach"...



Ja sobie tak kategoryzuję problemy (pomijając te najcięższe), że niektóre są do przeżycia, inne do przespania, a jeszcze inne do prze... czyszczenia (choć tu powinno paść słowo do rymu). Nie wiem do jakiej kategorii zaliczyć taką porażkę...


Następnego dnia po meczu, postanowiłem w ogóle nie wstawać z wyra. Mój plan był krótki: "Nie wstanę! Tak będę leżał!", jakby to powiedział klasyk. Ostatecznie jednak wstałem (i dobrze, bo gość przyszedł)... Poczułem też odrazę do mediów, telewizji zwłaszcza. To prawda, telewizja kłamie...


Jak każdy człowiek, na co dzień mam do czynienia z problemami różnego kalibru; krótko i długoterminowymi. Wydawałoby się, że porażka ulubionego klubu w cholernie ważnym meczu, to mimo wszystko najmniejszy z nich. Ale ciągle mam przed oczami tą 87. minutę, straconą szansę i co najmniej roczną perspektywę czekania na kolejny taki mecz...


Oczywiście, można mówić, że Wisła była po prostu słabsza itd. Ale szczerze mówiąc, w takim momencie średnio mnie to pociesza...


I tak się zastanawiam, ile jeszcze razy tak będzie... We wtorek - 87. minuta;    2008r. Austria - Polska, doliczony czas - bramka na 1:1; 2006r. Niemcy - Polska, doliczony czas - bramka na 1:0; 2005r. Panathinaikos - Wisła, 87. minuta - gol odbierający awans do LM.


Denerwują mnie ludzie, kreślący na każdym kroku teorie spiskowe, ale ileż razy można w końcówce tracić takie ważne gole? Już w starożytności przewidzieli te przypadki i dlatego wymyślili fatum...


No, skończyłem. Dostanę tą cykutę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz