Niektórzy przygotowują się na koniec. Inni nie. Niektórzy o nim mówią, inni, jak choćby ja - piszą. Koniec jest na topie, przez ten czas.
Psycholodzy, socjologowie badają ten fenomen - no bo i są od tego, jak wiecie co od czego. Zabawię się w jednego z nich i pogłówkuję nad czymś szczegółowym.
A mianowicie, nurtuje mnie pytanie: po jaką cholerę się przygotowywać?
Przecież, to ma być ko-niec. Więc czy cokolwiek przed nim uchroni?
Załóżmy nawet, że tych najlepiej przygotowanych tak. Tylko, co dalej? Spróbuję się wcielić w rolę ocalonego. Będzie ciut ostro, ale to nie jest Polsat Jim Jam.
Wyłażę, wyskrobuję się z tej amfibii/bunkru czy czegoś innego. Być może ubrany jak kosmonauta. Mam różaniec, trochę jedzenia, akcesoria różnego rodzaju, wodę, papier toaletowy, gacie, które niezwłocznie przebrać trzeba i jeszcze inne, fajne rzeczy. Dokoła mnie pełno trupów - porozrywanych i pokrwawionych - lub pływających w całości (zależy co tu się działo). Pola, budynki, drogi, wszelkie wynalazki - wszystko, jak zlana masa. Zalana lub nie. Tylko ja, ewentualnie kilka osób oraz... to wszystko. Zasadnicze pytanie brzmi: trza było się ratować?
Nikogo nie oceniam, bo może ja czegoś nie wiem. Myślę jednak, że takie ratowanie się na siłę to dowód na to, iż strach potrafi odebrać logikę myślenia, a także na to, że czasami nadmierna wyobraźnia paradoksalnie zabija wyobraźnię...
Trafne spostrzeżenia. Sztompka przy tym to nic. :D
OdpowiedzUsuń