A teraz koniec heheszków, bo idą dni, przy których fajnie byłoby napisać coś takiego inteligentnego... Choć ten raz w roku. Byłoby, ale będzie co najwyżej półinteligentnie.
Fajnie, że dzień Wszystkich Świętych występuje w kalendarzu. Chcąc - nie chcąc, niemal każdy pomyśli wtedy mniej lub więcej o śmierci, a raczej o tym, co niej (bo śmierć sama w sobie to żadna sztuka i nic szczególnego; w końcu jest komunistką, traktującą równo nie tylko wszystkich ludzi, ale nawet i zwierzęta). Na co dzień wielu tego nie czyni, z przeróżnych powodów - najczęściej chyba ze strachu - a to nie dobrze. Pragnienie nieśmiertelności jest czymś u ludzi naturalnym; czymś, co odróżnia nas - jak się wydaje - od zwierząt (które boją się śmierci jedynie instynktownie), choć empirycznie tego nie zweryfikuję. Czy jest się wierzącym czy ateistą, człowiek ma w sobie poczucie czegoś głębszego, niż tylko przeżycia i pozostania kimś anonimowym, o którym za sto lat nikt już pewnie nie będzie pamiętał (taka idea życia byłaby z resztą nielogiczna, bez Sensu pisanego i wielką i małą literą).
Z tej perspektywy osoby wierzące oczywiście mają jakby lepiej. Dla nich (nas) śmierć jest tylko pewnego rodzaju zmianą statusu z "dostępny" na "niewidoczny", a nawet "zaraz wracam", mówiąc żargonem internetowym; strach jest zatem, przynajmniej w teorii, mniejszy. Fajnie jest też nie być buddystą i nie wierzyć w reinkarnację; trudno by mi było znieść myśl o tym, że zostanę ośmiorniczką i zjedzą mnie politycy na koszt podatnika albo wężem, bo one mają skoliozę.
Niemniej, polecam pomyśleć o tym co będzie najpóźniej za sto czterdzieści lat. Każdemu. Wierzącemu, niewierzącemu... Buddyście... To część nas. Dobrze byłoby przeżyć śmierć po ludzku.