Jakiś czas temu jedna z moich koleżanek - krótko po tym, jak się poznaliśmy - zaczęła chwalić mój, że tak się wyrażę, intelekt. Chwali i chwali... I nagle, kiedy już czułem się jak Newton co najmniej, stwierdziła, iż z pewnością jestem mądrzejszy od... 20% ludzkości.
Nie powiem, trochę mi runął świat - bo już zaczynałem czuć się jak Cowboy Cha-Cha, a tu taki dowcip. Do dzisiaj pocieszam się, że to przez to, iż ta koleżanka nie mówi perfekcyjnie po polsku, no ale co mi zostało?
Jest jednak druga strona medalu. Nazywa się Stephen Hawking. Już kilka osób porównywało mnie z tym wybitnie niepełnosprytnym wybitnym naukowcem. Jeden kolega, po której znajomości, powiedział kiedyś, iż wierzy, że zostanę "Hawkingiem politologii". Innym razem pewien wykładowca, który również zbytnio mnie nie zna - a który wygląda jak Gandalf Szary (bardzo wysoki, w kapeluszu na głowie, przydługawe siwe włosy, w długim czarnym płaszczu, o grubym tonie głosu) - powiedział, iż ja to mu przypominam "tego wybitnego astrofizyka - Stephen'a Hawking'a"...
Ostatnie tego typu porównanie miało miejsce na lotnisku w Tuluzie, gdy wracaliśmy z Lourdes. Leżałem sobie tam elegancko na terminalowej pufie, gdy do Mamy podeszła pewna - bardzo szanowana - osoba z naszej grupy. Choć byłem zajęty rozmową, widziałem, że pyta o mnie. Gdy po chwili rozmowy Mama powiedziała, że studiuję, osoba ta na chwilę jakby zaniemówiła. Gdy dodała, że na dwóch kierunkach, zaczęła kręcić głową, a gdy dopytawszy jakie, usłyszała, iż m.in. filozofię - nasz współpielgrzym złapał się za głowę. Cóż, widocznie wyglądałem na kogoś, kto ma ograniczony kontakt z rzeczywistością, więc takie heca faktycznie mogły szokować.
No i wtedy właśnie, po krótkiej rozmowie, gdy jeszcze nic mądrego nie powiedziałem, zostałem znowu porównany do Stefana. Jak więc widać, za każdym razem chodziło w tym zestawieniu nie tyle o potencjał umysłu, co mięśni.
Teraz konkluzja tych średnio ciekawych historyjek. Otóż, nie każdy, kto wygląda na mądrego, jest mądrzejszy od wielu ludzi. Po drugie - nie każdy, kto wygląda jakby nie miał kontaktu z rzeczywistością, ma (udokumentowaną) chorobę umysłową (i odwrotnie). I wreszcie - nawet będąc "drugim Hawkingiem", można być tępszym od 80% populacji, więc się nie cieszcie zbytnio, gdy ktoś Was pochwali...
piątek, 29 maja 2015
niedziela, 24 maja 2015
Wyborca (niez)ułomny
Byłem zagłosować. Demokracja jest niestety, taki ustrój, co zrobić...
Lokal był w liceum w pobliżu akademika. Przy wejściu leżą sobie jednak schody, a podjazd za stromy. W dodatku ślisko...
Tak się nas traktuje, niepełnosprytnych wyborców - niech sobie zęby powybijają i niech im się raz na zawsze odechce głosować, darmozjadom jednym! Ewentualnie niech głosują przez pełnomocnika - czyli legalna wersja akcji "zabierz babci dowód" (albo korespondencyjnie, ale wtedy trzeba się zdecydować na kandydata najpóźniej trzy dni przed wyborami i choćby nie wiadomo co się stało na dwa dni przed - masz pecha).
W każdym razie - do środka wjechać się za bardzo nie dało. Cwaniaki. Oni oczywiście chcą, żeby niepełnosprawni głosowali - bo to XXI. wiek itd. - ale zwłaszcza żeby to byli ci, którzy mają Parkinsona albo padaczkę (bez obrazy oczywiście - zanik mięśni nie lepszy), bo zawsze ręka się może przypadkiem omcknąć przy kratce i wtedy kartę trzeba wrzucić do kosza... No ewentualnie Alzheimer, bo wtedy i tak się nie zawsze wie, na kogo się głosuje.
Ja natomiast zadanie miałem utrudnione. Na szczęście w Komisji znaleźli się dobrzy ludzie. Na prośbę mojej Mamy wyszli przed budynek - młoda ona, młody on - przynieśli kartę... Pozwolili nawet na moją prośbę, żeby to Mama nakreśliła ten krzyżyk; widocznie bali się, nie bez racji z resztą, że w przeciwnym razie zejdzie nam tam do wyborów parlamentarnych. Tak czy owak - udało się!
Jednak i tak najlepszy był tekst młodej i miłej Pani z Komisji, która na koniec życzyła mi... szybkiego powrotu do zdrowia (she made my day)... Póki co jednak, jaki ustrój - taki wyborca!
Lokal był w liceum w pobliżu akademika. Przy wejściu leżą sobie jednak schody, a podjazd za stromy. W dodatku ślisko...
Tak się nas traktuje, niepełnosprytnych wyborców - niech sobie zęby powybijają i niech im się raz na zawsze odechce głosować, darmozjadom jednym! Ewentualnie niech głosują przez pełnomocnika - czyli legalna wersja akcji "zabierz babci dowód" (albo korespondencyjnie, ale wtedy trzeba się zdecydować na kandydata najpóźniej trzy dni przed wyborami i choćby nie wiadomo co się stało na dwa dni przed - masz pecha).
W każdym razie - do środka wjechać się za bardzo nie dało. Cwaniaki. Oni oczywiście chcą, żeby niepełnosprawni głosowali - bo to XXI. wiek itd. - ale zwłaszcza żeby to byli ci, którzy mają Parkinsona albo padaczkę (bez obrazy oczywiście - zanik mięśni nie lepszy), bo zawsze ręka się może przypadkiem omcknąć przy kratce i wtedy kartę trzeba wrzucić do kosza... No ewentualnie Alzheimer, bo wtedy i tak się nie zawsze wie, na kogo się głosuje.
Ja natomiast zadanie miałem utrudnione. Na szczęście w Komisji znaleźli się dobrzy ludzie. Na prośbę mojej Mamy wyszli przed budynek - młoda ona, młody on - przynieśli kartę... Pozwolili nawet na moją prośbę, żeby to Mama nakreśliła ten krzyżyk; widocznie bali się, nie bez racji z resztą, że w przeciwnym razie zejdzie nam tam do wyborów parlamentarnych. Tak czy owak - udało się!
Jednak i tak najlepszy był tekst młodej i miłej Pani z Komisji, która na koniec życzyła mi... szybkiego powrotu do zdrowia (she made my day)... Póki co jednak, jaki ustrój - taki wyborca!
sobota, 9 maja 2015
Moja Pielgrzymka do Lourdes
Kilka dni temu wróciłem z czterodniowej pielgrzymki do Lourdes, o której wspomniałem w poprzednim wpisie. Udało mi się tam wyjechać (z Mamą) dzięki Polskiej Asocjacji Zakonu Maltańskiego, który od wielu lat organizuje dla osób niepełnosprawnych pielgrzymkę do tego jakże ważnego - nie tylko dla katolików - miejsca. Byłem tam także w charakterze reportera (choć to słowo chyba zbyt poważnie brzmi) realizującego wraz z Kubą - pod okiem i dzięki pomysłowi Pani Pauliny z Uniwersytetu Papieskiego - materiał o tym wydarzeniu (gdy będzie gotowy, na pewno napiszę). A wydarzenie to nie byle jakie, bowiem około 140 osoba grupa polskich pielgrzymów - Kawalerów Maltańskich, wolontariuszy i chorych - stanowiła tylko część Światowej Pielgrzymki Zakonu z osobami niepełnosprawnymi, która w tym roku - podobnie jak w poprzednich - liczyła około 8000 osób z całego globu. Ale o tym za chwilę...
Polska Pielgrzymka podróżowała podzielona na trzy grupy: krakowską (samolotem do Tuluzy, z przesiadką w Monachium), warszawską (z przesiadką w Amsterdamie) oraz katowicką, która przyjechała do Lourdes autokarem. Ja znalazłem się tej pierwszej. Integracja pomiędzy uczestnikami wyjazdu zaczęła się już w terminalu. Atmosfera była miła, małą nerwówkę inicjowała tylko obsługa lotniska (czy też linii lotniczej), której nie podobały się akumulatory w moim wózku i które, jak nalegali, miały lecieć poza wózkiem. Chwilę później jednak, lotniskowy PR w moich oczach zdecydowanie poprawiła pani z obsługi pasażerów niepełnosprawnych, która transportowała mnie i kilka innych osób do samolotu. Nie wiem, niestety, jak się nazywała; wiem tylko, że studiuje filologię angielską i że pracuje we środy, czwartki oraz weekendy (pech chciał, że powrót mieliśmy we wtorek). Gdyby ktoś coś wiedział, to dajcie znać, bo chyba muszę z nią wywiad przeprowadzić...
Lot do stolicy Bawarii był spokojny. Niestety, na tamtejszym terminalu nie miałem do dyspozycji swojego wózka - który czekał już na następny samolot. Półtorej godziny oczekiwania spędziłem więc leżąc na krzesełkach, wyglądając zapewne jak "ofiara reform" Balcerowicza, Buzka i innych. W miłym towarzystwie czas jednak upłynął przyjemnie; trzeba się było zbierać do Tuluzy.
Tu pojawił się jednak poważny problem. Okazało się, że mój wózek nie zmieści się do luki bagażowej i do Tuluzy przyleci nieco później inną drogą - przez Frankfurt. Został więc w Monachium, a my z opóźnieniem odlecieliśmy do Francji.
Tamten lot także odbył się bez przeszkód. Na lotnisku przywitała nas dosyć ciepła temperatura. Do miejsca, gdzie mieliśmy czekać na autokar, wieziono mnie na tradycyjnym, typowym wózku. Niestety, jako, że jestem niepełnosprytny bardziej niż ustawa przewiduje, do poczekalni - a to spory kawałek - jechałem z głową skierowaną w górę i gdyby nie było za późno, prawdopodobnie zmieniłbym temat swojej pracy licencjackiej na coś w stylu: Wpływ systemu politycznego Francji na konstrukcję dachu terminala pasażerskiego lotniska w Tuluzie. Jakoś jednak dojechałem i w czasie kiedy mój wózek woził się po Republice Federalnej Niemiec, my jechaliśmy autokarem do Lourdes...
Dzięki życzliwości Kawalerów, już tuż po przyjeździe do hotelo-szpitala - gdzie zamieszkała duża część pielgrzymów (nie tylko z Polski) - na łóżku szpitalnym pojechałem do Groty (znajdującej się dosłownie 200 metrów od hotelu), gdzie objawiła się Matka Boża. Było to dla mnie duże przeżycie, tym bardziej, że jeszcze półtorej miesiąca wcześniej nie pomyślałbym, że będę w tym miejscu, o którym tyle słyszałem.
Na tym samym łóżku pojechałem też na Mszę Św. do hotelowej kaplicy. Pod jej koniec, podczas "ogłoszeń", zostałem przedstawiony jako członek ekipy dziennikarskiej. Musiało to wśród zgromadzonych wywołać lekką konsternację, bowiem niecodziennie widzi się reportera w akcji, modlącego się w kaplicy na szpitalnym łóżku, który ponadto nawet nie jest reporterem wojennym. Ktoś jednak musi stawiać na innowacje i tym razem projektodawcą zostałem ja. A wózek... Dotarł późnym wieczorem, dzięki zaangażowaniu organizatorów.
Duże, bardzo duże wrażenie robi Lourdes w trakcie wizyty Zakonu Maltańskiego i chorych ze wszystkich stron Świata; Kawalerowie i Damy Maltańskie w pięknych, tradycyjnych strojach; w swoich kostiumach także wolontariusze i wolontariuszki. Niepełnosprawni na wózkach, łóżkach, charakterystycznych rikszach - na czym się da. Przedział wiekowy przybyłych - od 1 do 101 lat. Wszyscy naprawdę serdeczni, otwarci. Poznałem dużo osób nie tylko z Polski, ale i choćby z Francji, Niemiec, a zwłaszcza z Włoch; tym ostatnim buzia się nie zamyka, a jadąc z nimi przez kilkadziesiąt sekund w windzie, można się było już nieźle zapoznać. Raz mi tylko nie poszła rozmowa, gdy chciałem - po raz pierwszy w praktyce - sprawdzić swój włoski. Z początku sobie radziłem, ale po chwili dialogu przesympatyczna rozmówczyni stwierdziła, że mnie nie rozumie, bo ona jest z Włoch...
Miałem też parę - choć stosunkowo mało - ciekawych dialogów w związku z moją dykcją. Jeden, gdy tłumaczyłem, skąd przyleciałem (było co prawda głośno):
- Skąd jesteś?
- Z Krakowa
-A, z Gorzowa...
- Kraków - powtórzyłem
- A, Goorzóów... Ale Wielkopolski?
W tym momencie zrobiło mi się zasadniczo wszystko jedno skąd jestem (i mógłbym być nawet z Honolulu), ale resztkami sił wykrztusiłem: "K.R.A.K.Ó.W." - i prawda ujrzała światło dzienne.
Było wiele wydarzeń wartych opisania, ale trudno byłoby chyba to zwięźle i sensownie oddać: Msza Św. dla całej Światowej Pielgrzymki pod przewodnictwem kard. Burke, procesja Różańcowa z lampionami, obiad u polskich sióstr... To wszystko w niesamowitym położeniu - dokoła Pireneje, w oddali na szczytach śnieg... No i to miejsce, jedyne w swoim rodzaju dla ludzi wierzących.
Nawiasem mówiąc, w pewnym sensie doznałem tam cudu, bowiem do Polski wróciłem... bez wózka! Naprawdę! Niestety dwa dni później przyjechał autokarem.
Chciałbym na koniec za wszystko podziękować naprawdę każdemu uczestnikowi Pielgrzymki - zwłaszcza zaś organizatorom wyprawy, szefom grup, ogólnie - całemu Zakonowi Maltańskiemu, za finansowe i organizacyjne umożliwienie wyjazdu; Pani Paulinie, dzięki której powstał pomysł reportażu i mojego przez to pobytu w Lourdes; Kubie za za miłą współpracę i towarzystwo; Mamie, bo pomimo życzliwej pomocy uczestników, podróż nie była łatwa fizycznie; Mateuszowi, który także się mną opiekował i naprawdę wszystkim pozostałym! Miło było Was poznać i przeżyć z Wami te niezwykłe chwile...
(dopisek): Generalnie na swoim blogu nie zamieszczam zdjęć, ale tym razem wrzucę kilka; polecam całą galerię Piotra Idema dostępną tutaj: galeria
Polska Pielgrzymka podróżowała podzielona na trzy grupy: krakowską (samolotem do Tuluzy, z przesiadką w Monachium), warszawską (z przesiadką w Amsterdamie) oraz katowicką, która przyjechała do Lourdes autokarem. Ja znalazłem się tej pierwszej. Integracja pomiędzy uczestnikami wyjazdu zaczęła się już w terminalu. Atmosfera była miła, małą nerwówkę inicjowała tylko obsługa lotniska (czy też linii lotniczej), której nie podobały się akumulatory w moim wózku i które, jak nalegali, miały lecieć poza wózkiem. Chwilę później jednak, lotniskowy PR w moich oczach zdecydowanie poprawiła pani z obsługi pasażerów niepełnosprawnych, która transportowała mnie i kilka innych osób do samolotu. Nie wiem, niestety, jak się nazywała; wiem tylko, że studiuje filologię angielską i że pracuje we środy, czwartki oraz weekendy (pech chciał, że powrót mieliśmy we wtorek). Gdyby ktoś coś wiedział, to dajcie znać, bo chyba muszę z nią wywiad przeprowadzić...
Lot do stolicy Bawarii był spokojny. Niestety, na tamtejszym terminalu nie miałem do dyspozycji swojego wózka - który czekał już na następny samolot. Półtorej godziny oczekiwania spędziłem więc leżąc na krzesełkach, wyglądając zapewne jak "ofiara reform" Balcerowicza, Buzka i innych. W miłym towarzystwie czas jednak upłynął przyjemnie; trzeba się było zbierać do Tuluzy.
Tu pojawił się jednak poważny problem. Okazało się, że mój wózek nie zmieści się do luki bagażowej i do Tuluzy przyleci nieco później inną drogą - przez Frankfurt. Został więc w Monachium, a my z opóźnieniem odlecieliśmy do Francji.
Tamten lot także odbył się bez przeszkód. Na lotnisku przywitała nas dosyć ciepła temperatura. Do miejsca, gdzie mieliśmy czekać na autokar, wieziono mnie na tradycyjnym, typowym wózku. Niestety, jako, że jestem niepełnosprytny bardziej niż ustawa przewiduje, do poczekalni - a to spory kawałek - jechałem z głową skierowaną w górę i gdyby nie było za późno, prawdopodobnie zmieniłbym temat swojej pracy licencjackiej na coś w stylu: Wpływ systemu politycznego Francji na konstrukcję dachu terminala pasażerskiego lotniska w Tuluzie. Jakoś jednak dojechałem i w czasie kiedy mój wózek woził się po Republice Federalnej Niemiec, my jechaliśmy autokarem do Lourdes...
Dzięki życzliwości Kawalerów, już tuż po przyjeździe do hotelo-szpitala - gdzie zamieszkała duża część pielgrzymów (nie tylko z Polski) - na łóżku szpitalnym pojechałem do Groty (znajdującej się dosłownie 200 metrów od hotelu), gdzie objawiła się Matka Boża. Było to dla mnie duże przeżycie, tym bardziej, że jeszcze półtorej miesiąca wcześniej nie pomyślałbym, że będę w tym miejscu, o którym tyle słyszałem.
Na tym samym łóżku pojechałem też na Mszę Św. do hotelowej kaplicy. Pod jej koniec, podczas "ogłoszeń", zostałem przedstawiony jako członek ekipy dziennikarskiej. Musiało to wśród zgromadzonych wywołać lekką konsternację, bowiem niecodziennie widzi się reportera w akcji, modlącego się w kaplicy na szpitalnym łóżku, który ponadto nawet nie jest reporterem wojennym. Ktoś jednak musi stawiać na innowacje i tym razem projektodawcą zostałem ja. A wózek... Dotarł późnym wieczorem, dzięki zaangażowaniu organizatorów.
Duże, bardzo duże wrażenie robi Lourdes w trakcie wizyty Zakonu Maltańskiego i chorych ze wszystkich stron Świata; Kawalerowie i Damy Maltańskie w pięknych, tradycyjnych strojach; w swoich kostiumach także wolontariusze i wolontariuszki. Niepełnosprawni na wózkach, łóżkach, charakterystycznych rikszach - na czym się da. Przedział wiekowy przybyłych - od 1 do 101 lat. Wszyscy naprawdę serdeczni, otwarci. Poznałem dużo osób nie tylko z Polski, ale i choćby z Francji, Niemiec, a zwłaszcza z Włoch; tym ostatnim buzia się nie zamyka, a jadąc z nimi przez kilkadziesiąt sekund w windzie, można się było już nieźle zapoznać. Raz mi tylko nie poszła rozmowa, gdy chciałem - po raz pierwszy w praktyce - sprawdzić swój włoski. Z początku sobie radziłem, ale po chwili dialogu przesympatyczna rozmówczyni stwierdziła, że mnie nie rozumie, bo ona jest z Włoch...
Miałem też parę - choć stosunkowo mało - ciekawych dialogów w związku z moją dykcją. Jeden, gdy tłumaczyłem, skąd przyleciałem (było co prawda głośno):
- Skąd jesteś?
- Z Krakowa
-A, z Gorzowa...
- Kraków - powtórzyłem
- A, Goorzóów... Ale Wielkopolski?
W tym momencie zrobiło mi się zasadniczo wszystko jedno skąd jestem (i mógłbym być nawet z Honolulu), ale resztkami sił wykrztusiłem: "K.R.A.K.Ó.W." - i prawda ujrzała światło dzienne.
Było wiele wydarzeń wartych opisania, ale trudno byłoby chyba to zwięźle i sensownie oddać: Msza Św. dla całej Światowej Pielgrzymki pod przewodnictwem kard. Burke, procesja Różańcowa z lampionami, obiad u polskich sióstr... To wszystko w niesamowitym położeniu - dokoła Pireneje, w oddali na szczytach śnieg... No i to miejsce, jedyne w swoim rodzaju dla ludzi wierzących.
Nawiasem mówiąc, w pewnym sensie doznałem tam cudu, bowiem do Polski wróciłem... bez wózka! Naprawdę! Niestety dwa dni później przyjechał autokarem.
Chciałbym na koniec za wszystko podziękować naprawdę każdemu uczestnikowi Pielgrzymki - zwłaszcza zaś organizatorom wyprawy, szefom grup, ogólnie - całemu Zakonowi Maltańskiemu, za finansowe i organizacyjne umożliwienie wyjazdu; Pani Paulinie, dzięki której powstał pomysł reportażu i mojego przez to pobytu w Lourdes; Kubie za za miłą współpracę i towarzystwo; Mamie, bo pomimo życzliwej pomocy uczestników, podróż nie była łatwa fizycznie; Mateuszowi, który także się mną opiekował i naprawdę wszystkim pozostałym! Miło było Was poznać i przeżyć z Wami te niezwykłe chwile...
(dopisek): Generalnie na swoim blogu nie zamieszczam zdjęć, ale tym razem wrzucę kilka; polecam całą galerię Piotra Idema dostępną tutaj: galeria
Subskrybuj:
Posty (Atom)