Kilka dni temu - konkretnie we czwartek, minęły dokładnie cztery lata od mojego pierwszego wpisu, jeszcze na innej platformie: http://kambloger.blogan.pl/kategoria-gowna/2010/10/23/poczatek. Ten okres jednego mundialu uczczę wyjątkowo szczerym wpisem. Taki bonus od firmy. Doceńcie to, bo niezbyt jestem wylewny, jeśli chodzi chodzi o mówienie o uczuciach, wyczuciach, odczuciach itd. I czytajcie uważnie, bo będę sypał sentencjami jak proboszcz na sumie w niedziele...
Wiecie, często słyszę od ludzi, że ja to taki jestem wspaniały i cierpliwy, no bo się tak pogodziłem z chorobą... Kilka lat temu doszedłem do tego samu wniosku; "nie jest łatwo, ale jestem pogodzony i kropka". Dopiero od niedawna dociera do mnie, że to gówno prawda.
Pogodzony jestem tylko w jakimś sensie. Godzić się jednak muszę codziennie, nieraz po kilka razy. Za każdym razem, gdy odczuwam, że to nie jest normalne, że nie jestem jak moi rówieśnicy. Podam tylko kilka przykładów, pospolitych, ale mniej drastycznych.
Niejednokrotnie pyta mnie ktoś: jak tam życie studenckie? Nie bardzo wiem, co wtedy odpowiedzieć. Moje "życie studenckie" niewiele różni się od życia trzymanego pod kloszem nastolatka, w dodatku - mamin-synka. Od dwóch lat studiów nie byłem na żadnej imprezie; nie piję z zasady, nie potańczę, nie pogadam, bo za głośno, więc nie idę. A zniżki mam! Często gdy studenci o 22. dopiero wychodzą z akademika, ja obieram kurs na laptop bądź łózko, bo co mam robić? Także taka imprezka.
Inny przykład, to gdy powiedzmy, fajnie rozmawia mi się z jakąś dziewczyną, z którą mam podobne zainteresowania, światopogląd, podobne poczucie humoru, która jest ładna i wolna... Po prostu taka, którą w warunkach laboratoryjnych mógłbym podrywać (np. na te gęste włosy i rzadką brodę), a teraz mogę to robić tylko na "rzadką chorobę" (choć znam przypadki, gdzie ten motyw poskutkował).
Jednak nie wiem, czy najgorsza w mojej chorobie nie jest jej "zaraźliwość"; fakt, iż razem ze mną "choruje" osoba, która się mną opiekuje. Tak, to najgorsze, bo to jak odłamki od granatu.
Po co to piszę? Po to, by głównie osoby młode i pełnosprawne doceniły to, co mają. Do Was szczególnie to adresuję. Wiem, że znacie ten banał (a duża część życia składa się z banałów) od babci ze wsi, od księdza z katechez, od typowej polonistki itd., ale ja Wam to mówię z autopsji. Wiem, że różne problemy czasem przysłaniają to, co mamy, ale zdrowie jest naprawdę cenne. Doceńcie to, przynajmniej jutro, przynajmniej kilka dni. Jak pisał Heraklit: Choroba pozwala poznać słodycz zdrowia, zło – dobra, głód – sytości, zmęczenie – wypoczynku.
poniedziałek, 27 października 2014
poniedziałek, 20 października 2014
Zombie
Arystoteles - że tak od razu zacznę - pisał, iż "życiem nazywamy odżywianie
się o swoich własnych siłach, wzrost i podupadanie". O ile wzrost i podupadanie to jakoś jeszcze ogarniam (i to "bez mydła"), o tyle z tym samodzielnym odżywianiem mam spore problemy. W związku z tym, nurtuje mnie kwestia: czy ja żyję? Co prawda, prawdopodobnie posiadam, jak pisał ten klasyk, "rozum czynny" itd., jednak jego definicja życia czyni ze mnie zombie, a moja niedowaga nawet to potwierdza (a ja, głupi, bałem się zombie...) Arystoteles, jak Cię spotkam, to YOU SHALL NOT PASS!
A tak poza tym, to zombie ma niedawno przebił oponę i teraz chwilowo ma dętkę od taczek - trochę za dużą, przez co fajnie się bujam, jak jadę; kołyszę się subtelnie, jakbym płynął statkiem... Po Nilu... Jest pięknie!
Mam też dla Was kolejny, autorski suchar, wiecie z jakiej serii:
- Dlaczego kosmita ze wszystkiego tłumaczy się swojej żonie?
- Bo żona mu nie UFO
się o swoich własnych siłach, wzrost i podupadanie". O ile wzrost i podupadanie to jakoś jeszcze ogarniam (i to "bez mydła"), o tyle z tym samodzielnym odżywianiem mam spore problemy. W związku z tym, nurtuje mnie kwestia: czy ja żyję? Co prawda, prawdopodobnie posiadam, jak pisał ten klasyk, "rozum czynny" itd., jednak jego definicja życia czyni ze mnie zombie, a moja niedowaga nawet to potwierdza (a ja, głupi, bałem się zombie...) Arystoteles, jak Cię spotkam, to YOU SHALL NOT PASS!
A tak poza tym, to zombie ma niedawno przebił oponę i teraz chwilowo ma dętkę od taczek - trochę za dużą, przez co fajnie się bujam, jak jadę; kołyszę się subtelnie, jakbym płynął statkiem... Po Nilu... Jest pięknie!
Mam też dla Was kolejny, autorski suchar, wiecie z jakiej serii:
- Dlaczego kosmita ze wszystkiego tłumaczy się swojej żonie?
- Bo żona mu nie UFO
piątek, 10 października 2014
Zamarznięty przybysz
Najpierw tylko mała autoreklema - mój ostatni felieton z myslkonserwatywna.pl
Przypomniała mi się pewna historyjka z ubiegłorocznego pobytu w Anglii (relacja tu), której chyba na blogu nie opisałem, a może warto...
Był ciepły, wrześniowy dzień. Postanowiłem wybrać się na samotny, refleksyjny spacerek. Przejeżdżając blisko starego, anglikańskiego cmentarzyka, postanowiłem go odwiedzić.
Miał on swój klimat. Nieduża ilość grobów oraz ich prostota tworzą kameralność tamtejszego miejsca spoczynku parafian, spotęgowaną obecnością w centralnym jego miejscu równie małego, prostego kościółka. Jeden tylko nagrobek był nieco bardziej okazały: był on własnością, jak głosił napis, młodego, świetnie rokującego inżyniera, który dożył bodaj 23. lat...
Gdy tak dumałem nad życiem i śmiercią, po chwili przyszło mi myśleć głównie o tym drugim fenomenie. Nagle bowiem zaszło słońce, zerwał się wiatr, zrobiło się zimno... Tymczasem jak część z Was wie, moja dłoń nie jest taka pierwsza-lepsza i nie toleruje absolutnie żadnego chłodu; szybko marznie, co uniemożliwia mi jazdę...
Dłoń nie ruszy. Do najbliższego zabudowania z 200 metrów. Miejsce znikąd niewidoczne. Nikomu nie powiedziałem konkretnie, gdzie się wybieram. Żywy (na razie), bezbłędnie rokujący humanista wśród martwego, niegdyś świetnie, a teraz już nijak rokującego inżyniera i kilkudziesięciu innych, niegdyś świetnie rokujących, teraz bardzo zamkniętych osób. Kraj Szekspira, ale dramat-autentyk. Taka sytuacja...
Trochę posiedziałem, pomodliłem się... Spokojnie tam było. Panowała martwa cisza. Serce mi jednak biło co raz szybciej i od śmierci na zawał uratowało mnie słońce, które wyszło i ociepliło mi rękę... Pryskałem stamtąd, jakby mnie stado szerszeni goniło.
Nagrody Darwina za najgłupszą śmierć i tak bym raczej nie dostał, bo ktoś by mnie zdążył znaleźć; niemniej jednak atmosfera robiła się nieprzyjemna i tamto słońce było mi drogie, jak mało które. Człowiek nie zna dnia, ani godziny. Ani miejsca, choć to akurat pasowało...
Na koniec kolejny, mój suchar z serii "Trochę suche, ale zawsze!":
- Co najbardziej lubi jeść Krzysztof Cugowski?
- Udka z suflera
Przypomniała mi się pewna historyjka z ubiegłorocznego pobytu w Anglii (relacja tu), której chyba na blogu nie opisałem, a może warto...
Był ciepły, wrześniowy dzień. Postanowiłem wybrać się na samotny, refleksyjny spacerek. Przejeżdżając blisko starego, anglikańskiego cmentarzyka, postanowiłem go odwiedzić.
Miał on swój klimat. Nieduża ilość grobów oraz ich prostota tworzą kameralność tamtejszego miejsca spoczynku parafian, spotęgowaną obecnością w centralnym jego miejscu równie małego, prostego kościółka. Jeden tylko nagrobek był nieco bardziej okazały: był on własnością, jak głosił napis, młodego, świetnie rokującego inżyniera, który dożył bodaj 23. lat...
Gdy tak dumałem nad życiem i śmiercią, po chwili przyszło mi myśleć głównie o tym drugim fenomenie. Nagle bowiem zaszło słońce, zerwał się wiatr, zrobiło się zimno... Tymczasem jak część z Was wie, moja dłoń nie jest taka pierwsza-lepsza i nie toleruje absolutnie żadnego chłodu; szybko marznie, co uniemożliwia mi jazdę...
Dłoń nie ruszy. Do najbliższego zabudowania z 200 metrów. Miejsce znikąd niewidoczne. Nikomu nie powiedziałem konkretnie, gdzie się wybieram. Żywy (na razie), bezbłędnie rokujący humanista wśród martwego, niegdyś świetnie, a teraz już nijak rokującego inżyniera i kilkudziesięciu innych, niegdyś świetnie rokujących, teraz bardzo zamkniętych osób. Kraj Szekspira, ale dramat-autentyk. Taka sytuacja...
Trochę posiedziałem, pomodliłem się... Spokojnie tam było. Panowała martwa cisza. Serce mi jednak biło co raz szybciej i od śmierci na zawał uratowało mnie słońce, które wyszło i ociepliło mi rękę... Pryskałem stamtąd, jakby mnie stado szerszeni goniło.
Nagrody Darwina za najgłupszą śmierć i tak bym raczej nie dostał, bo ktoś by mnie zdążył znaleźć; niemniej jednak atmosfera robiła się nieprzyjemna i tamto słońce było mi drogie, jak mało które. Człowiek nie zna dnia, ani godziny. Ani miejsca, choć to akurat pasowało...
Na koniec kolejny, mój suchar z serii "Trochę suche, ale zawsze!":
- Co najbardziej lubi jeść Krzysztof Cugowski?
- Udka z suflera
sobota, 4 października 2014
Wlasnie dlatego bede filozofem
Jak pisalem w ostatnim poscie, dostalem sie na drugi kierunek. Konkretnie - na filozofie.
Dlaczego ten kierunek? Miedzy innymi moze dlatego, ze mimo Wiary (pewnie slabej niestety, jak widac) nurtuja mnie powazne pytania, na ktore nie znam odpowiedzi; milo mi sie zrobi, jak zobacze, ze inni rowniez sie motaja i tez spadli na Ziemie, jakby urwali sie z choinki.
Poza tym, jako filozof, nie bede sie musial soba przejmowac. Wciaz bowiem istnieje stereotyp filozofa-oszoloma, oderwanego od rzeczywistosci (z reszta, nie upieram sie, ze jestem normalny). To nic, ze wiekszosc filozofow to ludzie inteligentni, czesto na wysokich stanowiskach. Stereotyp to stereotyp. Diogenes ma tu np. swoj wklad; w bialy dzien chodzil z lampa po miescie, szukajac (uczciwego) czlowieka, spal w beczce itd... Coz, ja w beczce na pewno nie zamieszkam, chocby dlatego, ze tu znowu pojawia sie odwieczny problem: do beczki nie ma podjazdu!
Nie bede sie sie jednak juz musial przejmowac rozczochranymi wlosami, ani tym, ze wygladam, jakbym mial rdzeniowy zanik miesni, ani tym, ze czasem mowie niewyraznie, ani wtedy, jak przez nieuwage powiem cos glupiego... W razie czego, powiem tylko, ze studiuje filozofie. Powiem dwa razy, zeby mnie zrozumieli.
A wpis chcialbym zakonczyc prorodzinnym stwierdzeniem Sokratesa: Tak czy inaczej żeń się: jeśli znajdziesz dobrą żonę, będziesz szczęśliwy, jeśli złą – zostaniesz filozofem.
Dlaczego ten kierunek? Miedzy innymi moze dlatego, ze mimo Wiary (pewnie slabej niestety, jak widac) nurtuja mnie powazne pytania, na ktore nie znam odpowiedzi; milo mi sie zrobi, jak zobacze, ze inni rowniez sie motaja i tez spadli na Ziemie, jakby urwali sie z choinki.
Poza tym, jako filozof, nie bede sie musial soba przejmowac. Wciaz bowiem istnieje stereotyp filozofa-oszoloma, oderwanego od rzeczywistosci (z reszta, nie upieram sie, ze jestem normalny). To nic, ze wiekszosc filozofow to ludzie inteligentni, czesto na wysokich stanowiskach. Stereotyp to stereotyp. Diogenes ma tu np. swoj wklad; w bialy dzien chodzil z lampa po miescie, szukajac (uczciwego) czlowieka, spal w beczce itd... Coz, ja w beczce na pewno nie zamieszkam, chocby dlatego, ze tu znowu pojawia sie odwieczny problem: do beczki nie ma podjazdu!
Nie bede sie sie jednak juz musial przejmowac rozczochranymi wlosami, ani tym, ze wygladam, jakbym mial rdzeniowy zanik miesni, ani tym, ze czasem mowie niewyraznie, ani wtedy, jak przez nieuwage powiem cos glupiego... W razie czego, powiem tylko, ze studiuje filozofie. Powiem dwa razy, zeby mnie zrozumieli.
A wpis chcialbym zakonczyc prorodzinnym stwierdzeniem Sokratesa: Tak czy inaczej żeń się: jeśli znajdziesz dobrą żonę, będziesz szczęśliwy, jeśli złą – zostaniesz filozofem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)