poniedziałek, 23 grudnia 2013

Święta Bożego Narodzenia - zło konieczne?

Mam wrażenie, że Święta Bożego Narodzenia stają coraz częściej dla wielu z nas problemem. I to na wielu płaszczyznach. Jeśli zaś nie problemem, to czymś w rodzaju ogromnej bańki mydlanej, napompowanej - pustej w środku. Myślę, że za bardzo Święta traktujemy tylko jako Tradycję, a za mało, jako Święta właśnie. Piękne, Najważniejsze (no, ewentualnie ex aequo). Nawet ateiści przecież świętują... 

W takim wypadku - wypadku spłaszczenia - faktycznie wszystko może denerwować; życzenia, konieczność kupowania prezentów, rodzina... Najlepsze w tym wszystkim jest wówczas na przykład takie cuś:



albo takie...


Jeżeli natomiast odkryjemy Sens tych Świąt i ich znaczenie (najlepiej zacząć to robić z wyprzedzeniem), to szanse są - jak mawiają Francuzi, że będą one lepsze; a przede wszystkim Owocne. Takich właśnie Wam życzę!

 
A w Wigilię nasłuchujmy głosu nie tylko zwierząt, ale i USB. Bo USB mówi...

niedziela, 15 grudnia 2013

O oazie raz jeszcze

Na koniec ostatniego posta napisałem, że następny wpis będzie ostry. Muszę jednak skorygować plany: ten ostrzejszy będzie troszkę później, a dziś pokażę Wam felietonik o tegorocznej oazie, który miał zostać - ale na razie nie zostanie - opublikowany w Drodze Nadziei. Jest on nieco podobny do wakacyjnego "sprawozdania" z Ł.G.




         Te wspomnienia pisze po upływie pewnego czasu, jaki minął od zakończenia oazy 2013 w Łososinie Górnej (która działa się w Zespole Szkól- naprzeciwko bankomatu i w sąsiedztwie Delikatesów Centrum, w okolicy skądinąd bardzo uroczej, położonej w Beskidzie Wyspowym). Nie będą one zatem jak świeże zioła, a raczej jak odgrzewany kotlet. Rolę kuchenki będzie pełnić tu moja głowa, a role schabowego – tamto miejsce, czas, wydarzenia, a przede wszystkim ludzie...
         Turnus był stosunkowo mały. Przynajmniej, nieco mniejszy niż z reguły. Ciężko powiedzieć, czy był to plus czy minus. Plusem tego natomiast był pewnie fakt, iż była lepsza okazja do głębszego poznania się nawzajem, co jest tym bardziej utrudnione, im większa jest liczba uczestników.
         Skoro wykład z logiki mamy za sobą, można przejść do konkretniejszych wspomnień. Momentów, które utkwiły w pamięci, jest wiele. Postaram się wybrać parę i skupić właśnie na momentach (ewentualnie zahaczyć o własne przemyślenia), bo myślę, ze kolejne opisy atmosfery, świetności uczestników itd. byłyby zbędne.
         Zacznę z grubej rury. „Prymicje”, jakie miały miejsce na oazie, były jednym, wielkim skandalem. To, co się tam wtedy działo, nie było zbyt katolickie. Nie mówię oczywiście o samej „prymicyjnej”, odprawionej w obrządku łacińskim, posoborowej, sprawowanej przez rzymskokatolickich prezbiterów Mszy Świętej. Mówię o tym, co było tuż po...
         A tuż po było tak: jeszcze przed Nabożeństwem dostaliśmy przy wejściu po wstążeczce i baloniku np. do przypięcia, czasem po dwóch, w różnych kolorach. Było ładnie, wesolutko. To był jednak tylko początek. Po wyjściu z kościoła, kazano nam z tymi rekwizytami iść, w uroczystym pochodzie-procesji do szkoły, miejsca naszej oazy. Niczego nie dodając i niczego nie ujmując, wyglądało to jak „parada równości”! Tym bardziej, że w 90% przypadków szliśmy w parach jednopłciowych, tzn. dziewczynę na wózku pchała dziewczyna, a chłopaka na wózku pchał chłopak. Niby normalne, ale w tamtym momencie - jakże okrutne!
         Żeby nie było wątpliwości, jeszcze jeden dowód: gdy nasza parada równości dotarła na obiad, okazało się, że na deser będą lody. Tymczasem, w nagrodę za wzięcie udziału w tej największej, warszawskiej „paradzie” można było dostać... właśnie po lodzie! Przypadek?
         Jeśli ktoś z Was uważa, że podobnie jak towarzysz Wiesław Gomulka mam „odchylenia prawicowe”, to powiem tak: skolioza, taka jak moja - do czegoś zobowiązuje...
         Teraz zmienię może temat, bo miała być „Droga Nadziei”, a zrobiła się na chwile „Droga beznadziei”. A propo’s drogi właśnie: bardzo podobała mi się nasza wycieczka do Dębowca. Była modlitwa, konferencje, reggae... Pierwszy raz adorowałem Najświętszy Sakrament przy takim gatunku muzyki, która docierała do tamtejszego Sanktuarium ze sceny. Uczucia miałem trochę mieszane, ale to nie o moje uczucia tu głownie chodziło. Z resztą, z każdą chwilą ta jamajska adoracja robiła się coraz ciekawsza...
         Musze podzielić się z Wami również jedną, przykrawą historią, choć nieco osobista (pisałem o niej na swoim blogu, ale przecież nie wszyscy go czytają, wiec się powtórzę). Podczas Mszy Świętej na Pasierbcu, jeden z ksieży-gosci, podchodząc do mnie podczas przekazywania sobie znaku pokoju, powiedzal patrząc mi – jako, że byłem ostatni - prosto w oczy: została mi jeszcze tylko ta piękna dziewczyna...
Gdybym był kobietą, to na taki tekst bym chyba nie poleciał. Mowie: chyba, bo skąd mam wiedzieć? A tak w ogóle, to my sobie tu żartu-żartu, ale gdyby o tej scenie dowiedziały się niektóre media i środowiska, to pewnie zaraz by było: że trzeba wreszcie znieść ten celibat, a najlepiej to od razu księży żeby się już nie rozszczególawiac; a jak księży, to Kościół i kościół. Na końcu już tylko Boga i świat będzie lepszy...
         Na koniec mam dobrą wiadomość dla wszystkich.  niechodzących Czytelników. Otóż, słyszałem ostatnio jak pewna pani doktor mówiła do matki okołorocznego dziecka: Im później dziecko zaczyna chodzić, tym lepiej, ponieważ kręgosłup ma wtedy więcej czasu, by się ustabilizować...
Jak sami widzicie, czas działa na naszą korzyść i im później, tym lepiej (chociaż w moim przypadku nie za bardzo, bo mój kręgosłup zamiast się stabilizować – coraz bardziej się krzywi, wiec jeżeli kiedyś będę chodził, to chyba na uszach)!


Dziecko Specjalnej Troski, 
Kamil
        
        
        

         

środa, 11 grudnia 2013

Relacja z Jadownik M.

Obiecałem, że napiszę coś o ostatnim turnusie rehabilitacyjnym w Jadownikach Mokrych. Z lekkim opóźnieniem więc piszę...

Nie ukrywam, że minął on dosyć spokojnie, bez (większych) przypałów. Stosunkowo dużo czasu przeznaczyłem na naukę, trochę na modlitwę, sporo na ćwiczenia. Można by powiedzieć - ora et labora, gdyby nie to, że i tak najwięcej czasu spędziłem ze znajomymi. Widzimy się w sumie raz w roku...

Były też Andrzejki i chyba nawet Piccolo, ale nie byłem. Oglądałem transmisję sportową; zawody jednak w połowie odwołali, a jak pojechałem bawić - to akurat wynosili w już w clowniastych perukach resztki placka i generalnie zwijali interes. W sumie to jednak dobrze, bo jeszcze by mi wywróżyli przyszłość spawacza abo co (nie, żebym się bał pracy fizycznej, ale tak jakoś)...

Opiszę Wam teraz pewien "dialog", jaki odbyłem na ugulu (to takie, co się ma kończyny przypięte i można se myrdać). Nie chciałem, aby między mną a starszym panem z kanapy obok panowała atmosfera jak w "skarbówce", więc zagadałem (kontekst, na wszelki wypadek: ja mówię niewyraźnie, a pan był przygłuchawy):
- Skąd pan pochodzi?
- Proszę?!
- Skąd pan pochodzi?
-Aaa... Ja z miejscowości "X". Wiesz gdzie to jest?
-Wiem. Mój znajomy pochodzi stamtąd.
-Że kto pracuje w melioracji?! Ja pracowałem w melioracji!
-Nikt nie pracuje w melioracji, tylko mówię, że mam znajomego, który pochodzi z tej miejscowości, co pan!
Na co pan po namyśle:
-*urwa, nie rozumiem...

Co prawda, nie rozumie mnie wiele osób, ale niewiele tak szczerych i naturalnych, niestety. Starszy pan później dodał tylko jeszcze, że chętnie by ze mną porozmawiał, ale nie słyszy...

Na koniec turnusu wpadł... Święty Mikołaj! Jest kochany, ale to jednak komuch czerwony lapoński.
Wszystkim to samo i tyle samo...

To tyle na dziś. Idę na Ligę Mistrzów. A mój następny wpis nie będzie lekki ani przyjemny. Kazik to będzie przy mnie pikuś...