Na koniec ostatniego posta napisałem, że następny wpis będzie ostry. Muszę jednak skorygować plany: ten ostrzejszy będzie troszkę później, a dziś pokażę Wam felietonik o tegorocznej oazie, który miał zostać - ale na razie nie zostanie - opublikowany w Drodze Nadziei. Jest on nieco podobny do wakacyjnego "sprawozdania" z Ł.G.
Te wspomnienia pisze po upływie pewnego
czasu, jaki minął od zakończenia oazy 2013 w Łososinie Górnej (która działa się
w Zespole Szkól- naprzeciwko bankomatu i w sąsiedztwie Delikatesów Centrum, w
okolicy skądinąd bardzo uroczej, położonej w Beskidzie Wyspowym). Nie będą one
zatem jak świeże zioła, a raczej jak odgrzewany kotlet. Rolę kuchenki będzie
pełnić tu moja głowa, a role schabowego – tamto miejsce, czas, wydarzenia, a
przede wszystkim ludzie...
Turnus był stosunkowo mały.
Przynajmniej, nieco mniejszy niż z reguły. Ciężko powiedzieć, czy był to plus
czy minus. Plusem tego natomiast był pewnie fakt, iż była lepsza okazja do
głębszego poznania się nawzajem, co jest tym bardziej utrudnione, im większa
jest liczba uczestników.
Skoro wykład z logiki mamy za sobą,
można przejść do konkretniejszych wspomnień. Momentów, które utkwiły w pamięci,
jest wiele. Postaram się wybrać parę i skupić właśnie na momentach (ewentualnie
zahaczyć o własne przemyślenia), bo myślę, ze kolejne opisy atmosfery,
świetności uczestników itd. byłyby zbędne.
Zacznę z grubej rury. „Prymicje”, jakie
miały miejsce na oazie, były jednym, wielkim skandalem. To, co się tam wtedy
działo, nie było zbyt katolickie. Nie mówię oczywiście o samej „prymicyjnej”,
odprawionej w obrządku łacińskim, posoborowej, sprawowanej przez
rzymskokatolickich prezbiterów Mszy Świętej. Mówię o tym, co było tuż po...
A tuż po
było tak: jeszcze przed Nabożeństwem dostaliśmy przy wejściu po wstążeczce i
baloniku np. do przypięcia, czasem po dwóch, w różnych kolorach. Było ładnie,
wesolutko. To był jednak tylko początek. Po wyjściu z kościoła, kazano nam z
tymi rekwizytami iść, w uroczystym pochodzie-procesji do szkoły, miejsca naszej
oazy. Niczego nie dodając i niczego nie ujmując, wyglądało to jak „parada równości”!
Tym bardziej, że w 90% przypadków szliśmy w parach jednopłciowych, tzn.
dziewczynę na wózku pchała dziewczyna, a chłopaka na wózku pchał chłopak. Niby
normalne, ale w tamtym momencie - jakże okrutne!
Żeby nie było wątpliwości, jeszcze
jeden dowód: gdy nasza parada równości dotarła na obiad, okazało się, że na
deser będą lody. Tymczasem, w nagrodę za wzięcie udziału w tej największej,
warszawskiej „paradzie” można było dostać... właśnie po lodzie! Przypadek?
Jeśli ktoś z Was uważa, że podobnie jak
towarzysz Wiesław Gomulka mam „odchylenia prawicowe”, to powiem tak: skolioza,
taka jak moja - do czegoś zobowiązuje...
Teraz zmienię może temat, bo miała być
„Droga Nadziei”, a zrobiła się na chwile „Droga beznadziei”. A propo’s drogi
właśnie: bardzo podobała mi się nasza wycieczka do Dębowca. Była modlitwa,
konferencje, reggae... Pierwszy raz adorowałem Najświętszy Sakrament przy takim
gatunku muzyki, która docierała do tamtejszego Sanktuarium ze sceny. Uczucia
miałem trochę mieszane, ale to nie o moje uczucia tu głownie chodziło. Z
resztą, z każdą chwilą ta jamajska adoracja robiła się coraz ciekawsza...
Musze podzielić się z Wami również
jedną, przykrawą historią, choć nieco osobista (pisałem o niej na swoim blogu,
ale przecież nie wszyscy go czytają, wiec się powtórzę). Podczas Mszy Świętej
na Pasierbcu, jeden z ksieży-gosci, podchodząc do mnie podczas przekazywania
sobie znaku pokoju, powiedzal patrząc mi – jako, że byłem ostatni - prosto w
oczy: została mi jeszcze tylko ta piękna dziewczyna...
Gdybym
był kobietą, to na taki tekst bym chyba nie poleciał. Mowie: chyba, bo skąd mam
wiedzieć? A tak w ogóle, to my sobie tu żartu-żartu, ale gdyby o tej scenie
dowiedziały się niektóre media i środowiska, to pewnie zaraz by było: że trzeba
wreszcie znieść ten celibat, a najlepiej to od razu księży żeby się już nie
rozszczególawiac; a jak księży, to Kościół i kościół. Na końcu już tylko Boga i
świat będzie lepszy...
Na koniec mam dobrą wiadomość dla
wszystkich. niechodzących Czytelników.
Otóż, słyszałem ostatnio jak pewna pani doktor mówiła do matki okołorocznego
dziecka: Im później dziecko zaczyna chodzić, tym lepiej, ponieważ kręgosłup
ma wtedy więcej czasu, by się ustabilizować...
Jak
sami widzicie, czas działa na naszą korzyść i im później, tym lepiej (chociaż w
moim przypadku nie za bardzo, bo mój kręgosłup zamiast się stabilizować – coraz
bardziej się krzywi, wiec jeżeli kiedyś będę chodził, to chyba na uszach)!
Dziecko Specjalnej Troski,
Kamil