Ostatnio, po raz pierwszy sam (dziwnie to pisać w tym wieku), udałem się w niezapomnianą, pełną niebezpiecznych przygód podróż autostopem (po prostu, pozazdrościłem tego innym)...
Jako cel swej historycznej wycieczki obrałem Plac Inwalidów. Ktoś mógłby mnie w tej chwili wykpić, ale pomyślcie: gdzie może wyruszyć w takim momencie inwalida, jak nie tam - do swojej Mekki?
By złapać pierwszą-lepszą okazję, udałem się na ruchliwą trasę. Po trzech minutach oczekiwania jechał mój autobus. Podjechałem więc na skraj chodnika. Z racji tego, że nie bardzo dam radę wystawić kciuka, jak rasowy autostopowicz, patrzyłem tylko na kierowcę oczyma kota ze Shreka (bałem się tylko, żeby Pan kierowca nie pomyślał sobie, że ja tak patrzę bo on mi się podoba i żeby nie uciekł, gdzie pieprz rośnie). Facet zorientował się jednak, o co chodzi, bo zapytał na migi, czy wsiadam. Skinąłem głową. Zapytał powtórnie. Powtórnie kiwnąłem. Po sekundzie przerwy, spytał jeszcze raz (o tym, że mówię niewyraźnie wiem od dawna, ale że niewyraźnie kiwam - zataczając głową przy tym jakieś chyba półkole - to pewny nie byłem...). W końcu wysiadł, podszedł i zapytał, wyciągając podjazd:
- Gdzie pan wysiada?
Poczułem się wolny, niezależny i pewny siebie na tyle, iż miałem ochotę odpowiedzieć "w Las Vegas!", ale się powstrzymałem i skromnie powiedziałem prawdę...
Chciałem się następnie przejechać w stronę Rynku, ale na Karmelickiej jakiś "anglik" parkował na zjeździe z chodnika, zostawiając za mało, jak na mój wózek, miejsca. Musiałem wrócić, pokręciłem się tylko chwilę po okolicy...
Jak to zwykle na takich eskapadach bywa, poznałem ciekawe osoby, min. takie sympatyczne dwie dziewczyny, które całą drogę słuchały muzyki i gościa, który pisał sms-y...
Generalnie jednak, zdałem chyba egzamin na kartę autostopowicza...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz