Od dosyć dawna nic nie pisałem na blogu, ale chyba zawsze jakoś tak się składało, że przed Wszystkich Świętych wpis nowy był, to teraz też będzie.
Lubię to Święto z kilku powodów. Jakby nie patrzeć, zmusza do myślenia, którego czasem nam brakuje - i to nie (tylko) przez brak czasu.
Tymczasem na śmierć kiedyś będziemy musieli znaleźć i czas i okoliczności. W końcu to jedna z najważniejszych chwil w życiu. Na nagrobku tylko dwie daty zostają zapisane.
Problem polega na tym, aby miała ona jakieś znaczenie. Kilka razy otarłem się o nią. Raz u dentysty było nawet na tyle blisko, że w kluczowym momencie, gdy wydawało się, że już nikt mi nie pomoże, w radiu szła akurat piosenka "Knockin on Hheavens Door". Gdyby nie to, że jedna z dentystek nie była według mnie zbyt ładna, byłbym pewny, że to już Niebo.
Zawsze gdy tak blisko byłem śmierci, przebiegała mi po głowie dobijająca myśl, że trochę to życie zmarnowałem. Że mało dobrego, sensownego w nim zrobiłem. Owszem, przez chorobę pole popisu mam ograniczone. Nie mogę jechać na misje, pewnie nie będzie mnie nigdy stać na działalność filantropijną, nie uratuję też raczej nikogo z pożaru. Ale coś, cokolwiek każdy może zdziałać.
I o takiej ,śmierci, bez tego okropnego uczucia marzę. Żyjemy tutaj - przynajmniej na razie - w warunkach, gdzie generalnie nie musimy ginąć za wiarę, ojczyznę czy inne wartości, jak bohaterowie podręczników czy powieści, których szczególnie w dzieciństwie, młodości chcieliśmy naśladować. Ale pozytywną alternatywą dla heroicznej śmierci może być przecież - tylko lub aż - przyzwoite życie...